Walkiria znowu w Teatrze Wielkim
Wznowienia inscenizacji obecnych już w repertuarze jakiejś sceny nie bywają na ogół traktowane jako wydarzenia artystyczne i nie budzą szczególnie żywego zainteresowania publiczności. Inaczej jednak miała się rzecz z Wagnerowską "Walkirią", wystawioną przed jedenastu laty w warszawskim Teatrze Wielkim wraz z pozostałymi częściami gigantycznego cyklu "Pierścienia Nibelunga" w reżyserii zmarłego na początku tego roku jednego z największych mistrzów muzycznego teatru Augusta Everdinga i we wspaniałej oprawie scenograficznej Gunthera Schneider-Siemssena. Przedstawione bowiem 14 listopada 1999 na scenie Teatru Wielkiego wznowienie tego spektaklu nie tylko dowiodło, że znaczny upływ czasu bynajmniej nie osłabił jego zalet, ale nadto pokazało wyraziście, iż spektakl ów zaliczyć wypada do najświetniejszych kreacji naszego Teatru na przestrzeni co najmniej ćwierćwiecza; wartość jego bowiem na tle innych produkcji tej sceny teraz dopiero właściwie się ocenia.
Wszystko tu jest na swoim miejscu, wszystko ma głęboki sens, pozostając w doskonałej harmonii ze słowami tekstu oraz klimatem Wagnerowskiej muzyki. Kolejne sceny dramatu urzekają romantyczną fantastyką, nadto zaś, co chyba najważniejsze - jest to przedstawienie prawdziwie wielkiego formatu, przedstawienie z rodzaju tych, jakie rzadko już bardzo udaje się oglądać dziś w teatrach operowych, zresztą nie tylko polskich.
W warstwie teatralnej więc liczy sobie ono, jak się rzekło, już jedenaście lat. Warstwa wokalno-muzyczna natomiast powstała w całości od nowa, wraz z nową obsadą. Świetny sukces odniosła tu przede wszystkim Hanna Lisowska, która w arcytrudnej partii Brunhildy zademonstrowała siłę i blask prawdziwego wagnerowskiego sopranu dramatycznego, a nadto ogromną kulturę interpretacji połączoną z intensywnością ekspresji i doskonałym odczuciem swoistego klimatu odtwarzanej muzyki. Zarówno jej popisowego bojowego zawołania na początku drugiego aktu, jak dramatycznego dialogu z Zygmundem i refleksyjnego monologu "War es so schmahlich" w akcie trzecim słuchało się ze szczerą radością, jako kreacji na prawdziwie europejskim poziomie. Zaznaczyć zaś warto, iż gdy ten numer "Ruchu Muzycznego" dotrze do rąk Czytelników, świetna nasza artystka będzie już miała za sobą święcony w grudniu (nb. także w przedstawieniu "Walkirii") jubileusz 30-lecia śpiewaczej działalności...
Bardzo dobrą boginią Fricką (odpowiednik starogreckiej Hery) okazała się Wanda Bargiełowska, zaś w skromnych stosunkowo partiach ośmiu sióstr Brunhildy wystąpiły m.in. solistki Teatru Wielkiego: Monika Chabros, Maria Olkisz, Anna Lubańska czy Katarzyna Suska. Swojego rodzaju rewelacją stał się też występ nieznanego u nas dotąd polskiego śpiewaka Pawła Izdebskiego, osiadłego w Stanach Zjednoczonych, lecz występującego regularnie także na niemieckich scenach i estradach; w partii złowrogiego Hundinga zaimponował on potężnym i znakomicie wyszkolonym basem o wspaniałej ciemnej barwie, świetnymi też warunkami zewnętrznymi. Zawiedli natomiast oczekiwania zaproszeni do udziału w przedstawieniu "Walkirii" rodowici Amerykanie: ujmujący szlachetnością postawy i niepospolitą kulturą interpretacji partii Wotana bas-baryton Edward Crafts nie zawsze był w stanie przebić się przez potężnie (prawda, że chwilami zbyt potężnie) brzmiącą orkiestrę, zwłaszcza we wspaniałym finałowym monologu
"Leb 'wohl, du kuhnes, herrliches Kind!"; uroczo wyglądająca na scenie i bardzo ładnie skądinąd śpiewająca Kristine Ciesinski, która m.in. przed paru laty z powodzeniem kreowała Roksanę w "Królu Rogerze" na scenach Bremy i Stuttgartu, nie rozporządza niestety głosem odpowiednim do partii Sieglindy, no a występ tenora Douglasa Spurlina w roli Siegmunda trudno nazwać inaczej jak nieporozumieniem.
Muzyczne kierownictwo przedstawienia sprawował Jacek Kaspszyk. Dał on tu kolejny dowód swego wielkiego talentu i wiele fragmentów "Walkirii" brzmiało pod jego batutą niewątpliwie bardzo pięknie. W innych jednak czuło się aż nadto wyraźnie skutki zbytniego pośpiechu w przygotowaniu muzycznym całego dzieła; mówiły o tym liczne niedokładności w grze instrumentów dętych oraz nerwowe frazy smyczków, niedostatecznie wyrównane proporcje brzmienia, jak też przesadne w niejednym momencie natężenie dynamiki (wiadomo - gdy się nie jest całkiem pewnym, to łatwiej jest grać głośno niż cicho i subtelnie). Nie chcemy wierzyć plotkom głoszącym, iż na pełne próby poświęcono zaledwie tydzień (byłby to przecież przejaw skrajnej nieodpowiedzialności...), ale nawet i parę tygodni w przypadku tak trudnego dzieła byłoby zdecydowanie zbyt mało. Warto tu przypomnieć, że przed każdym festiwalem w Bayreuth znakomici muzycy, którzy w małym palcu mają repertuar, ćwiczą sumiennie z dyrygentami poszczególnych przedstawień przez okrągły miesiąc...
Nie wiadomo dokładnie, dlaczego właściwie zabrakło czasu na spokojne przygotowanie tego wznowienia i dopracowanie wszystkich szczegółów wykonania, bo premier Teatr nasz w tym sezonie nie dawał przecież zbyt wiele. Zaś nasilenie brzmienia orkiestry trzeba niestety stosować do możliwości śpiewaków, jakich się akurat do danego przedstawienia zaprosiło.
Można tylko żywić nadzieję, że w kolejnych spektaklach - poprzedzonych oczywiście próbami - wspomniane mankamenty znikną i będziemy mieli w naszym Teatrze pozycję rzeczywiście godną wielkiej europejskiej sceny o świetnych wagnerowskich tradycjach.