Artykuły

Koledzy pokazują dużo więcej

- Mój agent Jurek Gudejko już wcześniej mówił mi, że będę grał w teatrze, a ja nie wierzyłem. To dla mnie duże wyzwanie. Po raz pierwszy gram na deskach! - mówi HENRYK GOŁĘBIEWSKI, który gra w "Goło i wesoło" zrealizowanym przez Agencję Aktorską Gudejko & Agencję Artystyczną OFF.

Dziennik Zachodni: Po udanych rolach filmowych podziwiamy pana na deskach teatru. W jaki sposób trafił pan do spektaklu "Goło i wesoło"?

Henryk Gołębiewski: Jak zwykle przez przypadek. Duża w tym zasługa mojego agenta Jurka Gudejko. Już wcześniej mówił mi, że będę grał w teatrze, a ja nie wierzyłem. To dla mnie duże wyzwanie. Po raz pierwszy gram na deskach!

DZ: I to od razu goły...

HG: Tak, na goło (śmiech). Co prawda nie jestem zupełnie rozebrany, bo głównej roli nie gram - koledzy pokazują o wiele więcej. Myślę, że debiut wypadł dobrze. Już się przyzwyczaiłem. Ale na pierwszym przedstawieniu nogi się pode mną uginały.

DZ: Czy jakoś specjalnie przygotowywał się pan do tej roli? Chodził pan do siłowni albo do solarium?

HG: Nie, absolutnie nie. Może dlatego, że ja ćwiczę od dziecka. Do tej pory zakładam sobie nogę na kark, robię pompki na jednej ręce. Kondycja jest, więc nie musiałem chodzić na siłownię. A opalenizna? Akurat wróciłem z Majorki. Dziwne by było, gdybym nie był opalony.

DZ: Spektakl opowiada o bezrobotnych mężczyznach, którzy zakładają grupę striptizerów. Panowie rozbierają się na scenie. Czy na przedstawienie przychodzą wyłącznie panie?

HG: Nie tylko. Przychodzą dziewczyny z chłopakami, żony z mężami. Kobiety się cieszą, a mężczyźni patrzą podejrzliwie. Ale są też sytuacje, że panowie też dobrze się bawią. I to jest fajne.

DZ: Czy tę sztukę można odnieść do sytuacji w naszym kraju?

HG: To sztuka angielska; pokazuje, że ludzie nawet bez pracy nie załamują się całkowicie. Podstawowe przesłanie jest takie: jeśli nie ma pracy, to od razu nie trzeba się wieszać. Gwiazdka świeci dla wszystkich!

DZ: Pochodzi pan z ubogiej rodziny...

HG: Tak, w domu się nie przelewało, ale rodzice jakoś sobie radzili. Ja byłem dziewiątym dzieckiem, najmłodszym. Zawsze mówię, że jestem wypierdkiem. Ojciec był malarzem pokojowym. Od dziecka przyuczał nas do zawodu. Kiedy mieliśmy po piętnaście lat, chodziliśmy z nim na "prywatki". Dzięki temu zarabialiśmy po parę złotych.

DZ: W życiu imał się pan różnych zajęć. Pracował pan na przykład jako ochroniarz.

HG: Teraz to się ładnie mówi, że jako ochroniarz. A ja po prostu robiłem jako cieć na parkingu.

DZ: A teraz żyje pan tylko z aktorstwa?

HG: W tej chwili tak. Chociaż nie spaliłem za sobą mostów w firmie, gdzie byłem kiedyś zatrudniony; wziąłem tylko bezpłatny urlop. Niedawno zadzwoniłem nawet do pracodawcy i powiedziałem, że mam dużo wolnego czasu. I jak będzie jakaś większa robota, to jestem gotów.

DZ: Zagrał pan w wielu kultowych filmach dla dzieci i młodzieży. Która z tych ról jest panu najbliższa?

HG: Chyba jednak "Podróż za jeden uśmiech". Dlatego, że razem z Filipem Łobodzińskim, z którym grałem, zwiedziliśmy całą Polskę. Mieliśmy gotóweczkę w kieszeni i jeździliśmy. Gdyby nie film, nie miałbym takiej szansy.

DZ: W dzieciństwie był pan strasznym urwisem. Razem z bratem konstruowaliście np. ładunki wybuchowe.

HG: Całe podwórko w tym uczestniczyło. Teraz fajerwerki można dostać w każdym sklepie,

a wtedy trzeba było kombinować. Sami robiliśmy petardy. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a efekt był wspaniały.

DZ: Dlaczego nie poszedł pan do szkoły filmowej?

HG: Jakby wszyscy byli dyrektorami, to kto by pracował? Zagrałem w filmie "Nie zaznasz spokoju" i poszedłem do wojska. Odsłużyłem dwa lata. Po wojsku nie wiedziałem, do których drzwi pukać. Teraz jest łatwiej, idzie się do agencji aktorskiej, zostawia zdjęcia i czeka na propozycje. A wtedy... Trzeba było mieć znajomości. Ja ich nie miałem.

DZ: Co pan robił przez dwadzieścia lat, kiedy nie grał pan w filmach?

HG: Przez dwadzieścia lat uczciwie pracowałem. Byłem na 1,5-rocznym kontrakcie w NRD. Pracowałem na lewo w Moskwie. Nie było źle, bo przywoziłem do Polski 1,5 tys. dolarów miesięcznie. W Polsce często zmieniałem robotę. Bo pracodawca mówił, że jest zajęcie na pięć lat, a później nagle się kończyło. Trzeba było szukać nowego. Pracowałem w grupie remontowo-budowlanej jako malarz, stolarz, przy płytach gipsowych. Kopałem nawet rowy pod kable. Pracodawca zobaczył jednak, że jestem kumaty i już robiłem jako pomocnik montera.

DZ: Jak to się stało, że po tak długiej przerwie wrócił pan na ekrany?

HG: Szukał mnie Jurek Gudejko. Przez przypadek spotkaliśmy się w 1997 roku. Zaproponował, żebym wstąpił do jego agencji. Cieszę się, że w ogóle nie odczuwałem tej przerwy. Potrafiłem ustawić się do kamery, do światła, tak by nie zasłaniać innych.

DZ: "Edi" to największa pana rola?

HG: Zawsze mówię, że jeszcze nigdy nie powiedziałem ostatniego słowa. "Edi" to fajny film. Ja nie uważam się za człowieka sukcesu, mimo że byłem współtwórcą tego filmu. Myślę, że jeszcze będę mógł pokazać, na co mnie stać.

DZ: Publiczność bardziej kojarzy pana z "Ediego" czy raczej z filmów z lat 70.?

HG: Częściej jednak z tymi z lat młodzieńczych. Co roku są powtarzane w telewizji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji