Trzech przeciw Cezarowi
Jest ich trzech na pustej scenie: Kasjusz, Brutus, Marek Antoniusz. Wszyscy są dotknięci zbrodnią, czysty był tylko Cezar, ale Cezar został zamordowany. Reżyser warszawskiej inscenizacji. Ludwik René wcześniej go nawet zabił niźli zamierzał Szekspir. W pisarskim zamyśle kształtuje Cezar bieg wydarzeń w pierwszym akcie tragedii, strofuje i wyszydza partnerów, a nośność tych szyderstw przekroczyć ma granice jego śmierci. Całość tragedii została przez Cezara przeczuta, rozgrywa się wedle jego recept na bohaterstwo, na wielkość, na styl rządzenia. Tyle że uczniowie nie dorośli do wskazań, i na tym właśnie rozdźwięku pomiędzy wzorcem a spełnieniem buduje Szekspir swego "Juliusza Cezara". Ale nie ten rozdźwięk zainteresował reżysera, lecz analiza patologicznych deformacji, jakie współudział w zbrodni wywołuje w świadomości i podświadomości osób dramatu. I dlatego najmniej interesuje tu Renégo sam Cezar. Jest dlań wielkością umarłą, nawet kiedy jeszcze żyje. Więc reżyser korzysta z przywilejów adaptatora, by spiskowcom wcisnąć sztylety do rąk nieomal w początku spektaklu, a jeśli potem posłuży się tekstem ze scen skreślonych, to dlatego, że pomagać mu one będą w kompromitacji tych, co żyją. Jest ich trzech na pustej scenie, bowiem René przepędził stamtąd nawet lud. Wbrew historii, wbrew Szekspirowi, został plebs rzymski w tym przedstawieniu zaledwie zamarkowany. Kilku aktorów wykrzykuje drewnianym głosem swoje "precz" i "niech żyje" ukryci na poboczach sceny są raczej elementem dekoracji niż akcji. Akcje rozgrywają jedynie tamci: Kasjusz, Brutus, Marek Antoniusz. Kasjusz zabijał Cezara. Brutus zabijał, a Marek Antoniusz szlochał nad trupem. Ale pokrewieństwo dusz łączy pierwszego nie z drugim, lecz z trzecim. To oni chcą na śmierci zarobić, ten sztyletem, tamten płaczem. I w wyrazie gry Zbigniewa Zapasiewicza (Kasjusz) oraz Gustawa Holoubka (Marek Antoniusz) uchwytny jest odcień jakiejś bliźniaczej oślizłości. Wielką tyradę nad zwłokami Cezara wypowiada Holoubek bez tej namiętności piorunnej, jaką daje prawdziwa rozpacz; żongluje słowami, przypochlebia się słuchaczom, nie tyle walczy o dobrą pamięć Cezara, co już atakuje rywali. Kiedy skończył, kiedy popchnął plebs ku zemście, kiedy zostaję sam - wstrząsa nim nagły paroksyzm torsji: zadławił go własny fałsz. Kasjusza zadławi pozór triumfu: jeszcze Imperium nie rządzi, a już nim handluje. I w dialogu z Brutusem (Ignacy Gogolewski) ukazuje Zapasiewicz Kasjusza - małego hochsztaplera, kłótliwego, wrzaskliwego, spoconego ze złości. Jeden Brutus jest inny. On wie, dlaczego zabijał i że zabijał słusznie. A może wiedział w chwili, gdy zabijał. Potem zwątpił: wielki spisek zmalał w jego oczach zdeklasowany moralną małością partnerów i przeciwników. Ten narastający proces samooceny przekazał Gogolewski w sposób wyrazisty, akcentując jego etapy, różnicując środki aktorskie. Szlachetny patos dominował w pierwszych oracjach, potem zjawia się ekscytacja nerwowa, w scenie nocnych zwidzeń (gdzie reżyser wprowadza widmo Cezara) bliski jest histerii, by zastygnąć wreszcie w gorzkim, udawanym spokoju człowieka, który zrozumiał, że idzie drogą donikąd. Proces narastania pustki, w jaką zamienia się Rzym po odejściu Cezara zbudował Ludwik René w wielką sugestywnością. Zabrakło mu przecież pointy. Gdyby traktowała o tragedii narodu, mógł ją wygłosić lud rzymski, ale go reżyser zepchnął ze sceny. Gdyby traktowała o ciągłości mądrej władzy, mógł ją wygłosić młody Oktawian: lecz w interpretacji Jerzego Zelnika zmienił eis ten potencjalny kandydat na nowego Cezara na zdawkową kukiełkę w złocistej zbroi. I spektakl pozostawia niedosyt. Jak na Szekspira, za mało tu wielkości, za dużo spekulacji. Pozostała przyjemność obcowania z piękną grą trzech protagonistów, pozostał rozmach pejzaży rzymskich, jakie z tiulów i świateł wyczarował w mrocznych konturach sceny Jan Kosiński.