Artykuły

Mysz w pięknych dekoracjach

"Frankenstein" Nicka Deara wg powieści Mary Shelley w reż. Bogusława Lindy w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.

Wizualna strona "Frankensteina" w Teatrze Syrena po prostu zachwyca. Prosta, ascetyczna przestrzeń, zbudowana z kafelków raz po raz zmienia swoją funkcję, stając się to laboratorium doktora Frankensteina (Wojciech Zieliński), to obejściem De Laceya (Jerzy Radziwiłowicz), to finałową Arktyką. W tak gustownie i precyzyjnie zbudowaną przestrzeń wchodzą aktorzy, w świetnie dobranych, wysokiej jakości kostiumach (Hanna Szymczak) - szczególne brawa za odzienie Potwora (Eryk Lubos) - i dopełniają scenograficzną wizję całości. Teraz do akcji wkracza reżyser światła, Katarzyna Łuszczyk i przy pomocy swego medium wyczarowuje na scenie teatralną magię: subtelne światłocienie, nieoczekiwane kontrapunkty postaci, grę kolorami czy też kątami padania światła. Po prostu bajka! Ostatecznym uzupełnieniem strony wizualnej spektaklu stają się dyskretne projekcje Karola Rakowskiego. Efektem tych wszystkich działań jest sceniczna kawalkada rzadkiej urody obrazów - ciągle mam w pamięci narodziny Potwora, poszukiwania Williama czy ostatnią scenę w śniegach Arktyki. W pewnym momencie miałem uczucie, że jestem w moim ulubionym Prado i - przechodząc z sali do sali - zatrzymuję się raz po raz przy jednym z płócien starych mistrzów.

Głównym bohaterem tej niecodziennej "teatralnej wycieczki" jest Potwór, w brawurowym wykonaniu Eryka Lubosa. Ten rzadko oglądany w teatrze aktor, wychodząc od swojej fizyczności, tworzy poruszającą postać istoty, która odkrywa w sobie człowieczeństwo. Proces ten w zetknięciu z ostracyzmem społeczeństwa, w którym przyszło mu funkcjonować, prowadzi go do gorzkiej konstatacji, dotyczącej ludzkiej natury. Świadomość jej niedoskonałości, podsycana nieustannie doświadczaną niechęcią innych, popchnie Potwora do całkowicie świadomego - złego ze swej natury - odwetu, który w świecie spektaklu spowoduje śmierć i zniszczenie. W związku z tym, że Eryk Lubos przeprowadza nas przez wszystkie etapy rozwoju swojej postaci z uczciwością, oddaniem i pełną kontrolą nad swoim wysokiej próby rzemiosłem - udaje mu się stworzyć prawdziwą, pełną niejednoznaczności i głębi kreację, która swoją wewnętrzną siłą ma moc poruszania widowni. I to pomimo, nie najlepszej konstrukcji swojej postaci w adaptacji reżyserskiej.

Jeśli doszedłem do adaptacji, to znaczy, że wszystko dobre o "Frankensteinie" zostało już powiedziane. Adaptacja, niestety, woła o pomstę do nieba. To w sumie szerszy problem, który dotyczy też reżyserii spektaklu - brak tu bowiem jasnej i przejrzystej koncepcji. Już z tytułu wynika pewna niekonsekwencja - spektakl zatytułowany jest "Frankenstein", a głównym bohaterem części I staje się Potwór. Postać Viktora Frankensteina, w I części spektaklu ledwo zarysowana, nagle staje się głównym bohaterem części II, Potwór zaś zostaje usunięty na drugi plan. Nie wiem, czy tak jest w oryginale sztuki Deara, ale nie wygląda to dobrze, gdyż powstaje wrażenie, że spektakl jest niespójny i źle skonstruowany. W rezultacie nie wiadomo, co jest jego tematem głównym, czy problem samotności i wyobcowania "innego" (Potwór), czy problem człowieka, którego obsesją jest wejście w kompetencje Boga (Frankenstein). Oczywiście tematy te mogłyby, a nawet powinny, ze sobą koegzystować, ale w spektaklu Lindy - zamiast współistnieć, następują po sobie. Przyczyną takiego stanu rzeczy wydają się zbyt daleko posunięte skróty, i to zarówno w obrębie konstrukcji dramatu, jak i w obrębie scen. Mam wrażenie, że strategią Lindy była następująca - w I. części skupiamy się na Potworze, ograniczamy wszystko inne do minimum, żeby nie osłabiać wątku i nie odciągać widza od meritum, w II części - robimy to samo, tylko że z Viktorem Frankensteinem. W rezultacie wyszły Lindzie dwa różne spektakle: jeden o nabywaniu człowieczeństwa, drugi - o jego utracie. I dobrze! Tylko lepiej by dla nich było, gdyby się przeplatały.

Sceny każdego dramatu mają w konstrukcji całości różne funkcje. Bogusław Linda, dążąc do kondensacji fabuły sztuki Deara, dokonał w ich obrębie tak drastycznych skrótów, że sens większości z nich sprowadzony został jedynie do funkcji informacyjnej. Jeszcze się nie zaczęły, a już się skończyły. Natychmiast pojawia się zatem pytanie o ich sensowność. Widać to zwłaszcza w części pierwszej, na przykład w wątku De Laceya - jego syn i synowa mogliby się pojawić dopiero w scenie konfrontacji z Potworem, a my, widzowie, nic byśmy na tym nie stracili. W związku z taką właśnie, migawkową formułą wielu scen, konstrukcja spektaklu wydaje się płaska i powierzchowna, pojawia się wrażenie, że w tej adaptacji zachowanie struktury fabularnej jest celem głównym i ostatecznym. W efekcie otrzymujemy niezwykle atrakcyjny teledysk, a raczej dwa teledyski, w których za pięknymi obrazkami nie kryje się nic głębszego. Po spektaklu nurtowało mnie pytanie: o czym to w końcu było? Ja nie wiedziałem, mój towarzysz też nie...

Reżyseria Lindy adaptacji nie tylko nie pomaga, ale ją jeszcze pogrąża. Jednym z najbardziej irytujących pomysłów reżysera jest wprowadzenie po każdej scenie krótkich blackoutów z pompatyczną muzyką Michała Lorenca. Pierwszy, drugi, trzeci miały jeszcze jakiś walor, jednak kolejne zaczynały nużyć, a w końcu irytować. Podczas jednej, takiej trwającej w nieskończoność przerwy, pomyślałem dlaczego tak długo to trwa? Odpowiedź przyszła z prawej strony - jak zauważył jeden z widzów - musieliśmy czekać, aż grający Frankensteina Wojciech Zieliński obleci teatr dokoła i wejdzie do następnej sceny przez widownię... Pal licho wrażenie pretensjonalności i manieryzmu, interwały te zabijają jednak ciągłość i rytm przedstawienia, które staje się zlepkiem scen, a nie logiczną i konsekwentną całością! Blackout, o którym wspomniałem wyżej, jest zawstydzającym dowodem braku pomysłu reżysera na wypełnienie łączników - czekaliśmy w ciemności na Zielińskiego 20 sekund - wierzcie mi Państwo, w teatrze to wieczność. A wystarczyło za każdym razem zrobić tak, jak w scenie z Arktyką: bohaterowie w pięknym świetle odchodzą gdzieś w dal, sypie śnieg, podniosła muzyka Lorenca staje się komentarzem, nie wypełniaczem i na scenie pojawia się magia.

Aktorzy są zostawieni sami sobie. Artyści pokroju Jerzego Radziwiłowicza czy Tomasza Sapryka radzą sobie, bo ich talent i instynkt rzadko kiedy zawodzą, ale reszta błądzi w tkance spektaklu niczym dzieci we mgle. Powierzchowna psychologia, a raczej brak możliwości jej stworzenia (adaptacja!), zły dobór środków (szeroki pusty gest i powierzchowność - Elizabeth), krzyk i wulgaryzmy jako środek pokrywania aktorskiej bezradności (syn i córka De Laceya) dopełniają mizerny obraz rzemiosła tego spektaklu. Na osobne wspomnienie zasługuje Wojciech Zieliński w roli Viktora, tym bardziej, że jego problemy wydają się symptomatyczne dla spektaklu Lindy. Aktor dwoi się i troi, żeby stworzyć swoją postać i miejscami mu się to nawet udaje - w rozmowach z Potworem czy w scenach finałowych. Są jednak momenty, gdzie skróty i pomysły reżysera całkowicie odbierają mu wiarygodność. Przykładem niekonsekwentnie zbudowany wątek braterskich relacji między Viktorem a jego młodszym bratem. Najpierw Viktor manifestuje całkowitą obojętność wobec niego i jego losu, by następnie, po śmierci brata, wdać się z jego widmem w intymną rozmowę, która w tym kontekście razi sztucznością i fałszem. Takich niekonsekwencji jest niestety więcej.

Moje wrażenia z "Frankensteina" Lindy w warszawskiej Syrenie dobrze oddaje stare polskie przysłowie: góra urodziła mysz. I chociaż mysz ta jest dorodna i pięknie prezentuje się na tle wysmakowanych dekoracji, to jednak jest to tylko szara mysz, co myszą pozostanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji