Triumfy aktorów
Co za obsada! Na to przedstawienie ludzie będą chodzili przede wszystkim dla aktorów, dla rozkoszy posłuchania "Zemsty" w takim wykonaniu. I w samej tej sile obsady, w wymowie wielkich nazwisk jest już coś z dawnej tradycji.
Tradycje fredrowskie... Przeglądając stare - od niemal stu lat - recenzje z przedstawień "Zemsty", dziwimy się jak w nich ciągle ubolewano nad zanikiem stylu fredrowskiego w teatrze. Kiedyż więc ten styl istniał? Chyba tylko na przedstawieniach prapremierowych. W okresie międzywojennym niektórzy reżyserzy lubili dodawać do "Zemsty" przybudówki własnego pomysłu - niezbyt fortunne. Po wojnie zaś próbowano ją "odczytywać na nowo" i dostosować na scenie do powziętej z góry koncepcji z różnym powodzeniem. Toteż kiedy Gustaw Holoubek w przedpremierowych wywiadach powoływał się na tradycje fredrowskie, nie bardzo wiadomo, do czego mógł nawiązywać. Chyba więc miało to być jeszcze jedno "nowe odczytanie" tekstu, oczyszczenie go od niepotrzebnych naleciałości teatralnych i zamierzenie Fredrze w sposobie pokazania na scenie tej historii o sporze pieniackim dwóch Sarmatów, zagęszczonych w jednym, mizernym zamku. Niech na wielkim świecie Bóg wie co się dzieje - oni w swym zaścianku będą się brali za łby dla prywaty, nie gardząc przy tym fałszem i podstępem, ożywieni bezinteresowną nienawiścią do siebie. Historia - zabawna, opowiedziana strofami cudownej polszczyzny - arcydzieło poezji, obserwacji ludzkiej, majstersztyk komediowy.
Przed dalszymi pochwałami jednakże ponarzekajmy trochę. Holoubek sięgnął nie tylko do dobrych tradycji. Za Osterwą, który Cześnikowi kazał słuchać mszy, wprowadził dzwony kościelne, przy których Rejent odmawia poranną modlitwę (przyznać trzeba, że ta zamiana osób jest trafna, bo Rejent to obłudnik powołujący się ciągle na Pana Boga). Za Borowskim w Teatrze Narodowym w roku 1933 przesunął na początek scenę schadzki miłosnej Klary i Wacława w ogrodzie - niesłusznie, bo sprawa ta nie jest przecież głównym wątkiem "Zemsty" i jej eksponowanie psuje pyszny start komediowy z Cześnikiem przy śniadaniu. Rozumiem: na takim ujęciu zaważyła koncepcja - tym razem scenograficzna. Reżyser chciał dać obraz plastyczny życia całego zamku i scenograf, ANDRZEJ CYBULSKI zamek ten wraz z ogrodem zbudował i uruchomił na scenie obrotowej, odsłaniając kolejno pokoje u Cześnika i u Rejenta. Trzeba więc było całość od razu na początku pokazać i wypełnić scenę jakimś działaniem. Ale w ogóle ta machina obrotowa niekorzystnie zaciążyła nad przedstawieniem. Koncepcja zaś scenograficzna zmusiła do umieszczenia mieszkania Rejenta w małej izbie na piętrze (bo muszą być schody, z których spada Papkin), co również nie sprzyja wyrazistości rozegrania tej sceny.
Ale dość utyskiwań. Cieszmy się aktorami i ich kreacjami. Nieczęsto taką paradę gwiazd można w "Zemście" zobaczyć. A więc Jan Świderski - Cześnik jowialny, karmazyn na skromną miarę szlachecką, ochoczo szermujący karabelą, ale gorzej ruszający głową. Z jakim kapitalnym humorem Świderski odkrywa tę słabość myślenia w scenie dyktowania listu, z jakim dowcipem podaje rozstrzą sania o zamiarach małżeńskich. Jak naturalnie przechodzi z jowialności do impetycznego zaperzenia. Jaką zapiekłą satysfakcję zamyka w okrzyku: "Rejent skonał". Mistrzowsko wydobywa barwę każdego słowa.
Gustaw Holoubek ujął Rejenta inaczej od swoich poprzedników w tej roli. To krzepki Polonus z ładnym gestem szlacheckim, podobny właściwie do Cześnika, różny od niego tylko temperamentem. Nie ma w nim nic z zewnętrznej charakterystyczności skąpca, dziwaka i chytrusa. Spokojny, opanowany, z zimnym okrucieństwem i bogobojną obłudą przeprowadza swe plany. I w nim zapalają się żywsze ognie nienawistnej nadziei, kiedy pomyśli, że Cześnik może "apopleksją będzie tknięty". Wiesław Gołas jako Papkin zabłysnął całą swą siłą komiczną, umiejętnie utrzymaną w ryzach umiaru. Był to chyba najweselszy Papkin, jakiego oglądaliśmy w teatrze po wojnie. A przy tym doskonale dostrojony do tła życia i towarzystwa w tym sarmackim, podupadającym zamku. Gołas podaje poetyckie strofy Fredry ze swobodą i naturalnością, jakby od urodzenia mówił tylko wierszem. Co prawda, sypnął się parę razy (najdotkliwiej z Podstoliną: "na ręce twego śniegu"), ale w tym przedstawieniu niemal każdy z głównych wykonawców miał swoją bodaj jedną sypkę. Przypiszmy to skutkom premierowej tremy. I jeszcze Czesław Kalinowski jako Dyndalski stanął w rzędzie najlepszych odtwórców tej roli, mającej przecież tak świetne tradycje teatralne. Ta czwórka była ponad wszelkie pochwały. Poza tym OLGIERD ŁUKASZEWICZ, niezapomniany dla mnie z filmowej "Brzeziny", jako Wacław czuł się na scenie jeszcze nieco skrępowany. MAŁGORZATA NIEMIRSKA była Klarą pełną wdzięku i urody. Nie wydaje ml się, by KATARZYNA ŁANIEWSKA wydobyła wszystkie uroki z roli Podstoliny. Zabawni byli Mularze: JAROSŁAW SKULSKI i MACIEJ DAMIĘCKI. Jeszcze JANUSZ ZIEJEWSKI grał Śmigalskiego a STANISŁAW GAWLIK Perełkę.
Przedstawienie miało charakter jubileuszowy - choć bez uroczystych obchodów. Owacyjne brawa po premierze przypadły z pewnością nie tylko wykonawcom tej pięknej "Zemsty" ale całemu Teatrowi Dramatycznemu, który przez piętnaście lat swego istnienia zdobył sobie miejsce nie do zastąpienia w krajobrazie teatralnym stolicy.