Opera Kameralna gra Donizettiego
Dobrze zaczęła swój nowy sezon Warszawska Opera Kameralna. Po raz pierwszy bowiem w toku działalności pod obecnym szyldem teatr ten wyszedł z zaklętego kręgu "odświeżających" przeróbek zapomnianych a błahych przeważnie pozycji z peryferii operowego repertuaru bądź pierwocin ojczystej twórczości i sięgnął śmiało po popularne dzieło ze światowej literatury. Ta ryzykowna nieco próba powiodła się ponad spodziewanie i "Don Pasqual"e Donizettiego w wykonaniu zespołu Opery Kameralnej może z pewnością liczyć na powodzenie. Gdy idzie o włoską operę z epoki romantycznego belcanta, to sukces zależy przede wszystkim od śpiewaków. I tutaj właśnie prawdziwą rewelacją stała się nieznana dotąd w Warszawie młoda sopranistka z Wybrzeża Łucja Kącka, odtwarzająca partię figlarnej Noriny. Posiada ona nie tylko wartościowy głos o ładnej barwie i rozległej skali, sięgającej swobodnie do trzykreślnego "es" i nawet "f" (w zakończeniu popisowej arii z I aktu), ale także dobrą już koloraturową technikę i - co bodaj jeszcze ważniejsze, a w każdym razie dziś zdecydowanie rzadsze - wirtuozowski temperament i blask, jakim ongiś podbijały słuchaczy słynne "soprani di bravura". Jeżeli talent jej rozwijać się będzie dalej a praca nad techniką nie ustanie, to być może ujrzymy w niedługim czasie operową śpiewaczkę rzeczywiście wysokiej klasy...
Partię Doktora Malatesty bardzo dobrze na ogół śpiewał utalentowany baryton Feliks Gałecki (szkoda, że jego arię w I akcie skrócono o połowę bez wyraźnej przyczyny), a młodego Ernesta - Zdzisław Nikodem, postaciowo znacznie lepszy niż swego czasu na dużej scenie Opery Warszawskiej. W tytułowej roli bardzo dobrą, wyrazistą i pełną komizmu postać dał Edward Kmiciewicz, jakkolwiek nie był akurat w najlepszej formie głosowej. Niewielki zespół orkiestrowy grał bardzo ładnie pod dyrekcją Jerzego Michalaka. Tak więc od strony muzyczno-wokalnej przedstawienie przyniosło nam niemałą satysfakcję.
Scenografia Andrzeja Sadowskiego - pomysłowa i niebrzydka, choć może zanadto przeładowana nie zawsze potrzebnymi rekwizytami. Jitka Stokalska jako reżyser w kilku scenach błysnęła godną uznania inwencją i sprawnością, ale niestety zdążyła już snadź ulec fatalnej manierze, rozkrzewionej zwłaszcza w telewizji, a nakazującej wszystkie puste rzekomo i statyczne momenty wypełniać - pantomimą. Kiedy więc niema trójka służących strojąc dziwaczne miny i gesty przysłuchuje się efektownym pasażom kończącym arię Noriny, jest to nawet dość zabawne. Kiedy jednak to samo, z dodatkiem fikania koziołków, powtarza się pod koniec duetu Noriny z Doktorem i kiedy orientujemy się, że to samo powtarzać się będzie we wszystkich niemal co bardziej efektownych fragmentach opery (zakończenia poszczególnych "numerów") - rzecz przestaje nas bawić, a zaczyna nużyć i wreszcie denerwować. Jeden z moich kolegów po piórze wyraził już pogląd, iż jest to maniera wymyślona przez głuchych i do głuchych adresowana; ma z pewnością rację - ale na co w ogóle głuchym opera? Można by jeszcze wytknąć bezsensowne chwilami uruchamianie rekwizytów (fotel, poduszka), brak smaku widoczny we wprowadzeniu karykaturalnych postaci gondolierów do czysto już romantycznego (a nie komicznego) duetu Noriny i Ernesta, czy bardzo niefortunny skrót w finale II aktu - ale to już nie tak istotne, skoro w sumie Warszawska Opera Kameralna odniosła niewątpliwy sukces.