Artykuły

Kulminacje Warszawskiej Jesieni (fragm.)

TO JUŻ TRZYDZIESTY PIERWSZY FESTIWAL! Trzydziesty pierwszy spraw­dzian tego, co dzieje się w świecie w nowej muzyce - jakimi drogami podąża, jakie talenty odkrywa, co lansuje, co odrzuca. Jak każdy wielki festiwal międzynarodowy, tak i Warszawska Jesień przeżywała swoje wzlo­ty i upadki; czasem zależne od obiektywnych warunków intensyfikujących lub osła­biających nasze kontakty z zagranicą, czasem - od kondycji samej muzyki współ­czesnej. Przeżywaliśmy na Jesieniach najdziwniejsze okresy eksperymentów awangardy, okresy uspokojenia, nawroty do dzieł pisanych dla słuchaczy, a nie przeciw nim, pisa­nych na instrumenty - a nie przeciw, byliśmy świadkami jak rodzą się kompozytor­skie kariery - z roku na rok, z festiwalu na festiwal rozwijające się coraz bardziej interesująco, i świadkami, jak kończą się mody na to czy inne nazwisko - niegdyś bul­wersujące, głośne, dziś zapomniane na zawsze.

Na zawsze? To, oczywiście, stwierdzenie zbyt autorytatywne. Historia muzyki uczy nas, że wielu zapomnianych odkrywano na nowo po dziesiątkach, lub nawet setkach lat, uznając ich za zapoznanych geniuszy wyprzedzających epokę, i na odwrót - wielu mo­dnych, cenionych, fetowanych odrzucano później, odmawiając im wszelkich wartości. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak potoczy się rozwój muzyki; może pójdzie drogą elektro­niki i komputeryzacji, może pozostanie ostatecznie przy tradycyjnych instrumentach? Może wyżej stawiać będzie nuty pisane z potrzeby serca i duszy, a może wyżej par­tytury kreowane według wzorów matematycznych? Oceniać nową sztukę można jedynie "na dziś", nie sugerując kto przetrwa, a kto nie. Jak więc z dzisiejszej perspektywy przedstawiała się tegoroczna Warszawska Jesień? Międzynarodowy festiwal muzyki współczesnej?

Myślę, że przedstawiała się dobrze. Interesująco i bogato. Naturalnie nie sposób, aby wszystkie z blisko 100 utworów wykonanych na blisko 30 koncertach były arcydziełami, niewielu zresztą znalazło się entuzjastów, którzy wysłuchali tej setki kompozycji; per­cepcja naszych uszu jest ograniczona, trzeba było wybierać z tego morza muzyki. Różne były wybory, tak jak i różne będą spojrzenia na tegoroczną Jesień - zapewne inne ze strony młodych, inne ze strony starszych, bo wiek słuchaczy na tego typu festiwa­lach odgrywa rolę znaczącą. Co zatem dla siebie - i moich rówieśników - wypatrzyłem interesującego? Co, moim zdaniem, stanowiło punkty kulminacyjne dziesięciu festiwalo­wych nocy i dni? Przede wszystkim rzecz bez precedensu w historii festiwalu: jeden duży utwór w dwu rożnych interpretacjach, czyli dwie "Czarne maski" Pendereckiego.

GŁOŚNĄ JUŻ W ŚWIECIE OPERĘ Pendereckiego pokazane w opracowanej przed rokiem wer­sji Teatru Wielkiego z Poznania i w nowej, przygotowanej na festi­wal, wersji Teatru Wielkiego z Warszawy. Podobno przyjazd ze­społu poznańskiego (pod auspicja­mi Teatru Rzeczypospolitej) z różnych względów stał niemal do ostatniej chwili pod znakiem za­pytania, na szczęście jednak do­szedł ostatecznie do skutku. Piszę "na szczęście", bo gdyby obserwa­torzy Jesieni poznali jedynie spek­takl warszawski, mogliby sobie o "Czarnej masce" wyrobić opinię nie najlepszą, jest on bowiem in­scenizacyjnym nieporozumieniem, zacierającym gruntownie walory dramaturgiczne utworu, zbudowa­nego przecież niesłychanie logicz­nie i precyzyjnie. "Czarna ma­ska" - o której pisałem już nie­jednokrotnie - jest dziełem o na­rastającym napięciu, o grozie śmierci osaczającej dom kłębiących się namiętności i niepokojów, skrzętnie skrywanych pod pozora­mi stabilnego i szczęśliwego poży­cia. Te pozory stopniowo wykru­szają się, libretto - i idealnie od­powiadająca mu muzyka - sto­pniowo odsłania strzępy tajemnic, w jakie uwikłana jest bohaterka opery, aby dopiero w wielkim, porywającym monologu Benigny- tym wspaniałym i arcytrudnym popisie kunsztu wokalnego i aktor­skiego - wyjaśnić sens wydarzeń i odtąd dopiero - wyzwalając największe emocje - potoczyć się gwałtownie w kierunku tragi­cznego, ogarniającego wszystko tańca śmierci.

W warszawskim przedstawieniu szaleńcze namiętności dają o sobie znać od pierwszych taktów mu­zyki, akcja właściwie przez cały czas toczy się na jednym, rozhisteryzowanym tonie, a napięcie realizatorzy starają się osiągnąć nie poprzez dramatyczne spięcia między postaciami opery, lecz jedynie mnożeniem efektów czysto zewnętrznych, wizualnych. Z każdej cząstki - skądinąd wspa­niałej - scenografii Andrzeja Ma­jewskiego wyłaniają się jakieś po­twory, widma, duchy, niejedno­krotnie wywołujące raczej nieza­mierzone efekty humorystyczne, a nie budzące przestrach. W tym iście barokowym rozpasaniu efek­tów zagubił się prawdziwy sens i prawdziwy dramatyzm opery. Podam najprostszy przykład: gdy w jednej ze scen przez salon, w którym zebrani są wszyscy boha­terowie, przelatuje puszczyk - zwiastun tragicznych wydarzeń, w poznańskiej inscenizacji wszyscy zamierają w bezruchu wpatrzeni w niewidocznego puszczyka - re­sztę pozostawiając muzyce, a ta reszta jest taka, że widownię prze­chodzi dreszcz; ze sceny powiało bowiem autentyczną grozą. W spektaklu warszawskim wprawdzie nie ma puszczyka, lecz zastępują go liczne potwory wyłaniające się z podłogi i ścian; grozę diabli bio­rą, napięcie też - pozostaje wy­myślny, sztuczny teatr.

Za takie odczytanie utworu od­powiada zapewne Albert Andre Lheureux, reżyser importowany z Belgii. W zamieszczonym w pro­gramie komentarzu dorabia do swej inscenizacji głęboką ideolo­gię, jak gdyby nie dostrzegając, że wyszło mu z tej "Czarnej maski" nie uniwersalne arcydzieło, ale przeładowany efektami horror. Muzycznie przygotował operę Ro­bert Satanowski, wielkich trudno­ści wokalnych "Maski" nie udźwi­gnęła, niestety, premierowa obsa­da. Rzecz przygotowano - po raz pierwszy - w języku polskim, co zresztą nie miało większego zna­czenia, jako że z przekładu Anto­niego Libery i Janusza Szpotańskiego dotarło do słuchaczy ledwie kilkanaście wyrwanych z kontek­stu słów.

Na tle warszawskiego spektaklu tym ciekawiej i piękniej zaprezen­towała się znacznie skromniejsza, lecz lepiej przemyślana poznańska wersja Ryszarda Peryta (ze sce­nografią Ewy Starowieyskiej), mu­zycznie brawurowo poprowadzona przez Mieczysława Dondajewskiego. W Poznaniu po prostu zawie­rzono dziełu Pendereckiego; postę­powano zgodnie z sensem muzy­cznym i z dramaturgią libretta i - raz jeszcze odniesiono ogromny sukces, o czym świadczyła nad wyraz gorąca owacja. Niezmiennie wspaniała w partii Benigny Ewa Werka udowodniła w Warszawie, że głosy prasy tak wysoko oceniające jej kreację po poznańskiej premierze bynajmniej nie były przesadzone. Także Radosław Żukowski (Perl), Aleksandr Burandt (Jedidja), Józef Kolesiński (Schuller) i Joanna Kubaszewska (Arabella) zyskali wielkie uznanie warszawskiej publiczności...

Dla Teatru Rzeczypospolitej wyrazy gorącego uznania za sprowadzenie poznańskiej "Czarnej maski" do Warszawy. A dla PAGART-u - za sprowadzenie na Jesień wirtuoza tej miary, co Shlomo Mintz - skrzypek fenomenalny (...)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji