Aktorzy z okienka
Marchołt" jest/jedną z legend polskiej literatury. Potężna, pisana przez wiele lat, wydana w roku 1920 tragedia pozostaje wciąż dziełem właściwie nieznanym. Przez pięćdziesiąt lat grana była zaledwie cztery razy. Dwie premiery odbyły się przed wojną, już po śmierci autora. Po wojnie wystawił "Marchołta" w Poznaniu Marek Okopiński. Inscenizacja Ludwika René w Teatrze Dramatycznym jest pierwszą w ogóle sceniczną prezentacją tragedii Kasprowicza w Warszawie. Jak każdy przedmiot legendy, i "Marchołt" jest z pewnością w jakiś sposób fascynujący. Są w ogromnym gmaszysku tej tragedii rzeczywiste zarysy gigantycznego opus magnum, zadatki na utwór dramatyczny będący sumą doświadczeń i przemyśleń całego pokolenia, jest związane z postacią tytułowego bohatera zamierzenie stworzenia osobowości literackiej, która mogłaby stać się jednym z głównych symboli w sztuce polskiej dwudziestego wieku. Kasprowicz zakroił swojego "Marchołta" na miarę "Fausta" czy "Peer Gynta". Podjął heroiczną próbę stworzenia wielkiej narodowej tragedii, różnej od wzorców romantycznych. Podjął próbę kreowania bohatera plebejskiego i ogólnonarodowego, różnego od wszystkich swoich poprzedników. Niestety, nic prawie z tych zamierzeń nie udało mu się zrealizować. "Marchołt" nie dorasta ani pod względem zawartych w nim treści filozoficznych, ani pod względem walorów poetyckich do rangi "Fausta" czy dramatów naszych romantyków. Jako konstrukcja dramatyczna okazuje się typowym dramatem książkowym (Lese Drama). Co gorzej, nie udało się też Kasprowiczowi wydobyć na piedestał swojego bohatera. Marchołt pozostał, tak jak dawniej własnością poczciwego Jana z Koszyczek, a sztandarową postacią polskiej dramaturgii jest wciąż Gustaw-Konrad i nic nic wskazuje na to, żeby kiedykolwiek miał być zdetronizowany.
René, który w "Kronikach królewskich" potrafił napisać nową sztukę Wyspiańskiego, podjął się teraz niewdzięcznego zadania przeniesienia grubaśnego "Marchołta" na scenę. Niestety, dramat Kasprowicza okazał się ciężką, ciemną bryłą, zimną, jak kamień podniesiony w młodopolskim lesie. René robił co mógł. Roztańczył i rozśpiewał nieruchawe Kasprowiczowe figury, bardzo pięknie mu je też Bunsch postroił i obudował dekoracjami na secesyjną modłę. Ale ani filozoficznych głębi, ani nawet sprośności trudno się było w tym dopatrzyć. Zresztą i to, co z przemyśleń na temat świata i ludzkiego bytu Kasprowicz w "Marchołcie" powiedział, zgubiło się wśród muzyki i tanecznego przytupywania. Dopiero w finale, kiedy Marchołt zaczął przemawiać słowami z "Hymnu", zarysowały się na scenie jakieś zręby autorskiego i reżyserskiego zamierzenia, jakiś cień tego, co Kasprowicz chciał w "Marchołcie" napisać i co musiało René jako inscenizatora zafrapować. Widać było, że "Marchołt" mógł był być wspaniałą historią ludzkiego żywota, dziejami zmagania ze światem i ze sobą samym, obrazem wędrówki od kolebki do grobu, a zarazem smutną biografią człowieka, który chciał zbawić ludzkość. Ale przecież ten warszawski "Marchołt" jest jeszcze czymś zupełnie innym. Jest sztuką o Gustliku, który wysiadł z "Rudego", zdjął hełmofon, zostawił Szarika i zjawił się wśród Faunów, Królów, Królewien i Panien Leśnych. Brnie nasz czołgista wśród tego młodopolskiego, literackiego szaleństwa i kiedy całkiem się już gubi, spotyka przed sobą życzliwie wyciągającego dłoń Misia z Okienka, który stał się tu jego Apostołem, a z góry miło się do niego uśmiecha Baśka-Hajduczek, która się w tym cudownym teatralnym niebie w Aniołka przemieniła. René obsadził znakomitego aktora Franciszka Pieczkę w roli Marchołta, obsadził w roli Apostoła Stanisława Wyszyńskiego, w roli Anioła Magdalenę Zawadzką, a na scenie zamienili mu się oni w Gustlika, Misia i Hajduczka. To jeszcze nic, ale przecież może zdarzyć się przedstawienie, gdzie zjawią się jeszcze obok nich i Pan Michał, i Zagłoba, i Kapitan Kloss, i Kubuś Puchatek, a wkoło będzie szalał w Złotej Masce Holoubek, ze szpadą, jak Zorro. Takie przedstawienie może się przyśnić każdemu reżyserowi i kiedy obudzi się zlany zimnym potem, żaden Miś do snu już go nie utuli. Istnieje niestety dwojakie prawo aktorskiego powodzenia, sławy, tworzenia się mitu, Gwiazdy, popularności przekraczającej wszystkie dotychczasowe rekordy w tej dziedzinie. Albo aktor sam staje się wielką indywidualnością teatralną, filmową, telewizyjną, albo staje się postacią z filmu czy telewizyjnego serialu. Wielkie mity światowego filmu i telewizji, to Brigitte Bardot, Marylin Monroe, Mastroianni, Belmondo, Smoktunowski, a obok nich - James Bond, Święty, dr. Kildare, Ścigany i dziesiątki innych Postaci z Okienka, spoza których nie widać już grających je aktorów. Kiedy reżyser obsadza w jakiejś roli wielkiego aktora, wie, że publiczność będzie oglądała przede wszystkim nie postać z jego inscenizacji czy filmu, tylko swojego ulubieńca. Nie Hamlet będzie umierał na scenie, nie oślepiony Edyp będzie szukał twarzy swoich dzieci, tylko Holoubek. I w tym nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Wielki i uwielbiany aktor jest zawsze w jakiś sposób wybranym reprezentantem swojej publiczności. Jest Hamletem, Edypem i Cydem, takim, jakiego chce ta publiczność widzieć. Zupełnie inaczej ma się sprawa, kiedy reżyser obsadzi w którejś roli Postać z telewizyjnego czy filmowego serialu. Ścigany nie zmieni mu się w Hamleta. Marchołt będzie Gustlikiem. To już poważny problem. Nie tylko dla reżysera, przede wszystkim dla aktora. Wbrew pozorom, przecież żaden aktor nie chce przestać być sobą. Nie darmo Sean Connery zrzucił skórę Jamesa Bonda narażając na poważne straty finansowe panów Salzmana i Broccoli, a u nas pewien aktor przestał usypiać dzieci po konflikcie z warszawskim taksówkarzem, który nie lubił telewizyjnych "Dobranocek". Czy to znaczy, że nie należy produkować seriali, albo też nie powinno się obsadzać w nich wybitnych aktorów? Bzdura. Ale czy jednocześnie problem aktorów tracących własną osobowość artystyczną na rzecz Kubusiów, Misiów, Gustlików, Hajduczków jest pozorny? Na pewno nie.
W warszawskim "Marchołcie" wspaniale zadebiutowała Małgorzata Niemirska w roli Królewny, oblubienicy tytułowego bohatera. Czy za rok będziemy ją znali jako Małgorzatę Niemirską czy jako Królewnę Śnieżkę? Może przesadzam, ale niech ktoś, kto tak uważa, odpowie na to pytanie.