Marchołt
"MARCHOŁT gruby a sprośny, jego narodzin, życia i śmierci misterium tragikomiczne" Jana Kasprowicza w Teatrze Dramatycznym miał być premierą-wydarzeniem. Miał być próbą wprowadzenia jeszcze jednego tekstu dramatycznego polskiej literatury do podstawowego kanonu narodowych dzieł teatralnych. Obok "Odprawy posłów i greckich", "Krakowiaków i górali", "Dziadów", "Kordiana", "Snu srebrnego Salomei", "Kleopatry", "Wesela". Dzieło Kasprowicza miało ambicje literatury wielkiej, proszę więc nie dziwić się temu zestawieniu tytułów. Było skrojone na skalę poważną. Pisane od pierwszych lat naszego wieku, ukończone w roku 1913, wydrukowane z poprawkami autora w roku 1920, zaprezentowane w wersji ostatecznej przez Stefana Kołaczkowskiego w roku 1930, czekało cierpliwie na premierę teatralną. Rozważał realizację "Marchołta" Schiller, myślał o niej Horzyca, z projektami nosili się Jaracz, Szyfman, Adwentowicz,fragmenty pokazali Wysocka i S. Balicki (przedstawienie szkolne), zagrał wreszcie "Marchołta" Wacław Radulski w kierowanym przez Horzycę teatrze lwowskim (1934 r.), w rok później w Poznaniu."Marchołta" wystawili Papée i Korecki. Po wojnie utwór Kasprowicza wystawił w 196S roku Marek Okopiński w Poznaniu. Żadna z premier nie była sukcesem, żadna z nich nie wprowadziła "Marchołta" - jak stać by się mogło - do repertuaru narodowego.
Wina to Kasprowicza czy wina teatru? Są utwory dramatyczne, o których zapaleńcy mówią z uniesieniem, a które uparcie bronią się przed aureolą arcydzieła, uznawane są w opinii powszechnej za pozycje martwe, kalekie, niezdarne. Odkrycie w nich wielkiego teatru dokonuje się nagle, jest niespodzianką, zaskoczeniem. Może więc zadziwi nas kiedyś w teatrze ten "Marchołt" Kasprowiczowski, przepowiadany od lat polskiej scenie, może odkryjemy wielkość w tym misterium tragikomicznym, i w którym - jak pisał Horzyca - "rodzi się (...), kocha, cierpi i umiera nie żaden nadczłowiek, ale arcyczłowiek czy też po prostu zwyczajny szary człowiek, everyman, identyczny z tym z angielskiego moralitetu z XVI wieku". Przedstawienie Ludwika René zrodziło się z niecierpliwej nadziei, że stanie się to już dzisiaj. Przedstawienie miało takie ambicje, miłość reżysera do tekstu Kasprowicza zdradzała wiarę w możliwość nagłego zmartwychwstania teatralnego dzieła książkowego. Są w nim fragmenty, są w nim sceny, które tę nadzieje usprawiedliwiają. Ale nawet one jej nie mogą spełnić. Są ledwie obietnicą, że może gdzieś, może kiedyś, może komuś uda się stworzyć "Marchołta" teatralnie przekonującego. Zależeć to będzie nie tylko od talentu i geniuszu inscenizatora, także od czasów, od historii, od oczekiwań współczesnego widza.
"Marchołt" warszawski zawisł w próżni, nic prawie współczesności nie ma do powiedzenia. Jest starannym, czystym teatralnie dziełem scenicznym, które brzmi pusto. Jest rzemiosłem, jest popisem sprawności teatralnej, to wszystko. Ale ma elementy świetne. Ma rewelacyjną muzykę Tadeusza Bairda, łączącą ludowość z modą - czy lepiej: z wrażliwością - współczesną, ma dobre dekoracje, a przede wszystkim kostiumy Ali Bunscha, ma ciekawe i efektowne układy taneczne Marquity Compe. I ma kilka wartych obejrzenia i zapamiętania ról aktorskich. Przede wszystkim - debiut warszawski Franciszka Pieczki (Marchołt), świetnego aktora nowohuckiego i krakowskiego. Debiut teatralny Małgorzaty Niemirskiej (Królewna), rok temu jeszcze studentki warszawskiej PWST, dziś aktorki, na której dalsze role czeka się z niecierpliwością. Najlepsza od czasów Piscatorowskiej "Wojny i pokoju" rola Tadeusza Bartosika (Ktoś Inny). Pełna niespodzianek rola charakterystyczna Ryszarda Barycza (Organista, Król). Dobry, sprawny zespół aktorski Teatru Dramatycznego pokazał się w tym przedstawieniu od najlepszej strony; zwracał uwagę rzadkim na scenach warszawskich zdyscyplinowaniem i dbałością o zbiorowy, nie tylko własny efekt artystyczny.
A jednak "Marchołt" nie stał się wydarzeniem. Nie jest nawet sukcesem Teatru Dramatycznego, od dwóch sezonów znowu jednej z najciekawszych scen warszawskich. Wina to Kasprowicza czy teatru? Zobaczymy za kilka lat...