Różewicz w "teatrze panicznym"
Przedstawienie w Teatrze Dramatycznym odbiega od wyobrażeń na temat "Śmiesznego staruszka" Różewicza i od jego dotychczasowych realizacji scenicznych. Poprzestawiany tekst zdaje się świadczyć o chęci skrojenia innej sztuki, obsadzenie w roli tytułowej aktora średniego pokolenia i ustawienie go jako reprezentanta tego pokolenia - o chęci zwrócenia uwagi na inną problematykę. Zaproponowane przez reżysera rozwiązania sytuacyjne i klimat, w jakim została odegrana całość, wskazują z kolei, że Różewiczowska "komedia w dwóch odsłonach" miała ujawniając swoje podteksty przekształcić się w teatr okrucieństwa. Na scenie mężczyzna około czterdziestoletni. Niemal bez przerwy towarzyszą mu dwaj młodzi i brutalni pielęgniarze. Miejsce - zamknięty zakład dla psychicznie chorych. Określenie "śmieszny staruszek" to nie więcej niż przezwisko pacjenta. Pacjent spowiada się ze swego życia, myśli, marzeń i przeżyć. W momentach wzrastającego napięcia psychicznego i gorętszych wybuchów szczerości interweniują ludzie w białych kitlach, uzbrojeni w strzykawki i kaftany bezpieczeństwa, mający do dyspozycji mechanizmy zdolne w każdej chwili unieruchomić mówiącego człowieka. Sceny z pielęgniarzami stają się teatralną aluzją do "Marata-Sade'a" Petera Weissa, aluzją zresztą w tym ujęciu uzasadnioną, Choć nie z Charenton mamy do czynienia i nie z Weissa cały pomysł, a z Różewicza. W dwa i pół roku po opublikowaniu "Śmiesznego staruszka" Różewicz ogłosił Prolog do tej sztuki. Jest to jedna krótka scena, rozgrywająca się w białym pokoju bez okien, w której obok Staruszka występuje postać określona jako "Pielęgniarz-olbrzym". Wypowiedziany w tej scenie monolog na temat rozrodczych sił ludzkości i grożącej światu eksplozji demograficznej rzutuje na pokazane w sztuce obsesje tytułowego bohatera. Piaskowski nie uznał tekstu Prologu do "Śmiesznego staruszka" za wstęp i umieścił go w końcowej partii przedstawienia, jako fragment inscenizacji nie wyodrębniony od reszty. Wyciągnął natomiast z prologu konsekwencje natury teatralnej, dotyczące scenerii i postaci. Podejmując te decyzje szedł jeszcze tropem Różewicza. Własne propozycje teatru zaczynają się o krok dalej. Dwie mają znaczenie zasadnicze. Pierwszą propozycję ujawniają słowa, którymi grający Staruszka Zbigniew Zapasiewicz rozpoczyna swoją dwugodzinną prawie spowiedź: "I ja kiedyś, jeszcze jako chłopiec, chciałem zostać Napoleonem. Dopiero gdzieś koło czterdziestego roku życia zorientowałem się, że już nigdy! do samej śmierci. Nigdy, nigdy nie będę Napoleonem". Słowa te nie otwierają sztuki Różewicza. Wyłowione z płynącego monologu zostały przeniesione na początek. Potrzebne były dla wydobycia w przedstawieniu wątku egzystencjalnego, uniwersalnego. Ilu ludzi w jakimś momencie swego życia stwierdza, że czegoś nie zrobi albo kimś nie zostanie? Teatr podjął trudną próbę udowodnienia, że w losie Różewiczowskiej, określanej tak dziwnymi obsesjami postaci zawarte jest także uogólnienie, że nie każdy człowiek, który uświadomił sobie osobistą klęskę i próbuje się z nią zmierzyć, wychodzi z życiowego pojedynku zwycięsko. Druga propozycja wynika z pokazania kontaktów pielęgniarzy i pacjenta na płaszczyźnie stosunku kata i ofiary.Pielęgniarze (Maciej Damięcki i Andrzej Polanowski) śledzą swojego podopiecznego z sadystyczną gorliwością, czają się w bezpiecznej odległości i rzucają na nie spodziewającą się ataku zdobycz. Każda interwencja - zastrzyk, przywiązanie do łóżka, wirująca karna "huśtawka" - połączona jest z walką, z bezwzględnym obezwładnieniem pacjenta, z groźbą niewiadomych tortur. Działania osaczające bezbronnego stwarzają atmosferę lęku, ten lęk narasta, chodzi o to, by udzielił się widowni. Tu mamy do czynienia z aluzją do cytowanego w programie Artauda, ale także z próbą zaszczepienia na tekście Różewicza związanej z modą na Arrabala formuły, którą określono mianem "teatru panicznego". Teatr "paniczny" to teatr budzący strach, szokujący obrazem okrucieństw, niepokojący anomaliami, dotykający widza niemal fizycznie. Ale równocześnie - u Arrabala przynajmniej teoretycznie - jest to teatr, który metodą wstrząsową chce zwrócić uwagę na pewne konkretne aspekty psychiki ludzkiej (lub rzeczywistości).
Przedstawienie Teatru Dramatycznego nie prymitywizuje zresztą sprawy, to znaczy nie dopuszcza, by obsesje i lęki stały się celem samym w sobie. Jest teatralnie jednolite, ale nie jednowymiarowe, nie przesadnie dosłowne. Na to ostatnie ma znaczny wpływ scenografia. Białe ściany w dekoracji Jana Kosińskiego są jak gdyby tłem surrealistycznego obrazu, którego elementy stanowią śmieszne drzewko na przodzie sceny, ogrodowa ławka, klatka z kanarkiem, "huśtawka", wreszcie gimnastyczne drabinki w głębi. Dzięki oświetleniu całość sprawia wrażenie czystego, pewną kreską poprowadzonego rysunku. Atmosfera zagrożenia i okrucieństwa nie zależy bezpośrednio od scenografii, ale kiedy już w tej atmosferze tkwimy, jasność sceny staje się czymś tak przykrym, jak światło gabinetu lekarskiego. Powstaje oczywiście pytanie, jak sztuka Różewicza zniosła interpretacyjne zabiegi teatru? Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że właściwie za każdą kierunkową interpretację płaci się w teatrze jakąś cenę, można odpowiedzieć, że "Śmieszny staruszek" zniósł reżyserskie zabiegi nadspodziewanie dobrze. Jak zobaczymy duża w tym zasługa Zapasiewicza. Ceną, jaką tu zapłacono, było przede wszystkim to, że sztuka jako całość przestała być śmieszna. Pozostały jednak śmieszne momenty, zgodne z tekstem i niektórymi sytuacjami. Istotną rolę w zróżnicowaniu nastrojów spełniła Mirosława Krajewska grająca manekina w sędziowskiej todze. Precyzyjna w geście i w ruchu reaguje tak, że można zobaczyć w niej lalkę z miękkiej masy plastycznej. Zabawnie poderotyzowana sekwencja z Krajewską jest dłuższą chwilą wytchnienia. Utraconą śmieszność rekompensuje w przedstawieniu podkreślenie wymiaru potraktowanej serio problematyki. W komentarzu do sztuki Różewicz pisze o dwóch fałszywych oskarżeniach, które poprzedziły ostateczną życiową katastrofę Staruszka. Dotyczyły one nielojalności politycznej i nieobyczajności. Tematem przedstawienia jest jeszcze - równie dwuznaczne - oskarżenie o niemoralność. Że jest ona konsekwencją normalnych właśnie procesów życiowych, świadczyć ma w teatrze powrót w finale do punktu wyjścia. Wszystko może zacząć się od nowa, z innym delikwentem: na scenę wychodzi postać nosząca w programie imię "Drugi" i powiada, że już nigdy nie będzie Napoleonem. Jest to kropka nad "i", zupełnie niepotrzebna.
Niepotrzebna, bo Zapasiewicz, który zapisał rolę Staruszka na swoim koncie jako kolejny sukces, wygrywa dostatecznie jasno to, co jeszcze raz chce podkreślić reżyser: uniwersalną, ludzką stronę jednostkowego, klinicznego przypadku. Zapasiewicz, nieskrępowany charakteryzacją, odkrywa w roli Staruszka tyle niekłamanej szczerości i żałosnego doświadczenia, a w jego osamotnieniu takie psychiczne napięcie, że wystarczy jego aktorstwa na uczłowieczanie losu każdej scenicznej postaci. Znakomicie także Zapasiewicz teatralizuje tekst: przewijające się w przedstawieniu na zasadzie refrenu fragmenty (wierszyk Gdy dziewczę ma lat pięć, opowieść o dziewczynce, która miała ząbki jak myszka) były u niego dramatycznymi pointami.
Wszystkie zalety tego przedstawienia nie przesłaniają faktu, że można było uniknąć sporej części przestawień w tekście Różewicza. Teatr miałby więcej powodów do chwały, a autorowi może byłoby przyjemniej.