Próba Brechta
Pewien awangardowy francuski reżyser określił obecną sytuację teatru światowego jako oscylującą między dwoma biegunami. Jednym jest twórczość Becketta, drugim - Brechta. Pierwszy obrazuje świat miniony, który nie może umrzeć, drugi - świat nowy, który jeszcze się nie narodził. Taka jest pozycja Brechta w oczach Zachodu.
Charakterystycznym piętnem jego dramaturgii jest jej udziwnienie, ekspresjonistyczna metafora rzeczywistości. Podobnie jak Majakowski zaprzęgnął futuryzm w służbę teatru rewolucyjnego, tak i Brecht kształtuje swą wizję sceniczną i problematykę ekspresjonistycznie. "Żywot Galileusza" nie jest typowy dla tego stylu. Jest raczej realistyczną kroniką żywota wielkiego uczonego, którego śmiałość odkrywcza doprowadziła do ponurego konfliktu z oficjalną nauką kościoła. Jednak i temu realistycznemu ujęciu nadaje Brecht własną, uogólniającą interpretację. Więc - Inkwizycja, która zmusiła Galileusza do milczenia, nie jest dla autora oderwanym i wyjątkowym przykładem sił reakcji. Brecht dostrzega tu stały konflikt każdej wolnej myśli z każdą przemocą ustalonego systemu jako historyczną zasadę rewolucyjnej dialektyki postępu. Nie koniec na tym. Odbrązowieniu ulega postać samego Galileusza, którego zwykliśmy uważać za tragicznego bohatera czy ofiarę postępu. Brecht rysuje oczywiście tło społeczne, warunkujące jego konflikt. Jednak równocześnie docieka z pasją psychoanalityka, dlaczego Galileusz nie stał się tragicznym bohaterem?
Jakie były motywy osobiste, które sprawiły, że Galileusz ugiął się pod groźbą tortur i wyparł swej nauki? Zapewne wychodzi tu Brecht poza historyzm postaci i kształtuje ją wedle własnej, szyderczej koncepcji, dającej upust charakterystycznej brutalizacji i trywializacji. Otóż czyni swego Galileusza - szermierza empiryzmu - także życiowo praktycznym człowiekiem, po prostu oportunistą. Jego Galileusz wyrzeka się świadomie bohaterstwa, i rezygnuje z idealistycznej moralności wyznając zasadę, że splamione ręce więcej są warte niż ręce puste. Wreszcie dobre wino i tłusta gęś równoważą jego klęskę i upokorzenie. Łagodzi tę cyniczną nutę rekapitulująca maksyma, że ideałem społecznym nie jest bohater, lecz ustrój, w którym bohaterstwo stanie się niepotrzebne. Galileusz Brechta jest także oczywiście genialnym uczonym. Jednak w jego oportunizmie życiowym odsłania Brecht groźną właściwość świata postępu, niezależnie od oporu środowiska. Odkrycie oportunizmu Galileusza uogólnia sprawę i aktualizuje ją. Czyż uczeni dzisiejszej, atomowej doby nie ulegają naciskowi systemu władzy? Czy wynalazki ich nie były już - i czy nie mogą stać się w przyszłości zagrożeniem cywilizacji?
"Życie Galileusza" ma też inne właściwości brechtowskiego stylu. Więc epickość kronikarskiego fresku, w którym akcja toczy się w ciągu ćwierćwiecza. Postacie starzeją się na scenie (początek roli gra dziecko, jej koniec dojrzały aktor), niejedno wydarzenie zjawia się i znika bez dalszego ciągu. Obrazy wiążą się luźno, jedynie pojedyncze sceny mają drapieżną kondensację dramatyczną. Jest też typowa, plebejska liryka we wstawce karnawałowej. Wreszcie - nuta dydaktyczna, rozwijająca temat szczegółowo a przystępnie i demonstrująca na scenie doświadczenia i wynalazki Galileusza.
Ten skomplikowany styl dramatyczny wymaga równoważnego stylu scenicznego. Wiemy, ile wysiłków poświęcił na jego wypracowanie Berliner Ensemble pod kierownictwem samego Brechta. Jest więc rzeczą oczywistą, że wysiłek naszego teatru podjęty dla pojedynczego przestawienia brechtowskiego musiał być wyjątkowy i musi budzić podziw. Widać też w przedstawieniu wiele pomysłowości w zorganizowaniu różnolitych elementów sztuki, widać rzetelny wysiłek aktorski i reżyserski. Niektóre sceny wysmakowano i wycyzelowano znakomicie a ranga przedsięwzięcia usprawiedliwia, że nie wszystkie są takie.
E. Fulde grał tytułową rolę z niezwykłą starannością i z dużym nakładem środków, próbując zarysować witalizm postaci, oscylującej dramatycznie między śmiałością i brawurą odkrywcy a nieuniknioną codziennością życiową. Dwie postacie wyróżniły się szczególnie z tłumu pozostałych wykonawców. To K. Chamiec w roli kardynała Inkwizytora i R. Kajetanowicz jako kardynał Barberini, późniejszy papież. Chamiec stworzył kapitalną w każdym ruchu i słowie postać układnego w swym okrucieństwie dostojnika, obrońcy prawowierności. Jego jezuicka mądrość konkurowała z poczuciem władzy i siły a dyplomatyczna elokwencja i osobisty wdzięk kojarzyły się z surowym chłodem wewnętrznym. Podobnie Kajetanowicz dał finezyjną postać namiestnika kościoła, wytwornego mecenasa nauk i sztuk, nerwowego i subtelnego a skłonnego w swej wyrozumiałości do obłudy. Toteż sceny z udziałem tych dwu aktorów wypadły pasjonująco.
Starczą, chorobliwą zaciętość wykazał R. Stankiewicz w całej postaci - istotnie bardzo starego - kardynała, podobnie zajmującą postać kardynała Bellarmina stworzył L. Stępowski. W ogóle kościelne i zakonne postacie, nawet szeregowe, wyróżniały się żywością charakterystyki. Może zbyt farsowe akcenty miała scena w Collegium Romanum.
Z pośród postaci świeckich wyróżnił się A. Kruczyński w dobrze postawionej i szlachetnie wygranej roli przyjaciela Galileusza, dalej W. Szklarski jako pretensjonalny narzeczony Wirginii oraz M. Cebulski w ekspresyjnie zagranej postaci ulicznego śpiewaka. Również dobrą charakterystyczną parę uczonych mumii dali K. Podgórski i J. Sagan. Przyjemnie rubaszną kumoszką była H. Chaniecka w roli gospodyni. Rzetelne wykonanie cechowało każdą najdrobniejszą nawet rólkę, których też nie sposób wyliczyć wszystkich. Zapewne to wynik pracy reżysera, który każdą scenę rozwiązał z niezwyczajną pieczołowitością i dążnością do siły wyrazu. W częstych u Brechta długich wypowiedziach jednej postaci, których druga tylko słucha brakło czasem kontaktu aktorskiego.
Reżyser wydobył silne kontrasty znaczeniowe - jak na florenckim dworze nieletniego władcy z jego tępym otoczeniem - również metafory optyczne w karnawałowych maskach, wreszcie skondensowane nastroje - jak w scenie sądu i odwołania. Natomiast wstawki baletowe i chórowe nie bardzo włączały się w ogólny rytm przedstawienia. Przy koniecznych skrótach nie wiem czy nie należało zrezygnować z zapustowej ballady ulicznej, charakterystycznej wprawdzie dla teatru Brechta, ale i wymagającej jego sposobów scenicznych. Zapewne usprawiedliwia pozostawienie tej sceny ostra nuta społeczna, jednak jej intermedialny charakter i odrębna konwencja aktorska odcinały ją od faktury całego przedstawienia.
Mocną jego stroną było urządzenie sceny o dużej sprawności technicznej, pozwalającej na szybką zmianę aż 13 obrazów i na zamknięcie obfitej akcji w 3 godzinnym przedstawieniu. Dla obrazu scenicznego wydają mi się dwie sprawy decydujące: barok jako lokalizacja czasowa i astronomiczny firmament jako przedmiot zainteresowań Galileusza. Epokę ewokował scenograf stylową aluzją XVII-wiecznej dekoracji barokowej o monumentalnych akcentach kolumn, łuków i schodów, z dobrze wykorzystaną i eksponowaną przestrzenią czy głębią. Brakło natomiast perspektywy nieba i poszukiwanie gwiazd wiązało się optycznie z przyrządami, nie z gwiazdami. W ubiorach brakło niestety jednolitości. Z realistycznymi sąsiadowały stylizowane, te drugie nie bardzo stosowne, skoro realizm sztuki posunięto do ukazania Galileusza obnażonego do pasa i chlapiącego się w miednicy, czy papieża ubieranego z drobiazgowym, liturgicznym ceremoniałem. Galileusza odziano w workowaty, bezstylowy habit, utrudniający aktorowi poruszanie się. Dworski ceremoniał nie wyglądał też zbyt stylowo w kostiumach.
Przekład tekstu żywy i scenicznie nośny zalecał się językiem giętkim i dobitnym.
W sumie trudno ocenić całe przedstawienie o tak różnorodnych czynnikach dramaturgii, aktorstwa i optyki. Jednak ekspresyjność obrazu scenicznego i dramatyczność pojedynczych scen frapowały widownię. Oklaskiwano też sztukę w czasie przedstawienia i owacjonowano po jej zakończeniu. Dzięki swej ponadczasowej problematyce Galileusz jest pozycją wartościową i aktualną a przedstawienie - będące prapremierą polską - świadczy dobrze o ambicji przyswojenia naszemu teatrowi twórczości znakomitego dramaturga rewolucyjnego.