Pułapki reżyserii
W 1904 roku niedoszły kapłan Frederick William Rolfe, opętany ideą odnowy religii obieżyświat i mizantrop, wydał autobiograficzną powieść o człowieku co rozmiłowany w wierze znienawidził wiernych. O jej wartości i stylistyce trudno sądzić nie znając oryginału. Jeśli wierzyć tym co ją czytali, winna była w swoim czasie zbulwersować bodaj lojalnych wyznawców Kościoła. Przeszła bez echa, choć trafiała w sprawy wówczas istotne. Kiedy w sześćdziesiąt lat później dziennikarz i reżyser Peter Luke budował na kanwie tamtej książki swojego Hadriana - katolicyzm trapiły już problemy innej rangi. Nawet ortodoksi zdołali w międzyczasie przywyknąć do drastycznych sporów, wybuchających już nie tylko wokół, ale i w łonie samego Kościoła. Wbrew efektownym stwierdzeniom niektórych krytyków, między projektami poczciwego buntownika Rolfe'a a programem niezwykle współczesnych reform Jana XXIII nie może być żadnego porównania. Tadeusz Breza, specjalista od spraw Watykanu i wybitny artysta, a więc człowiek, któremu z wielu względów należałoby w tej mierze zaufać, pisze wprawdzie w programie do warszawskiej premiery: "Autor (...) jest Anglikiem. (...) Jego wizja teatralna jest współczesna. Niemniej przeto autorem Hadriana jest kto inny. To również Anglik Fryderyk William Rolfe. (...) Od niego pochodzi to co jest najcenniejsze w tej sztuce, to znaczy marzenie dotyczące odnowy w kościele".
Ale Peter Luke ma twarz sceptyka; czy naprawdę jest w stanie marzenie owo traktować serio? Czy są w stanie traktować je serio widzowie w Belgii, USA, Austrii czy Londynie? W samym Rzymie nawet? Niektórzy na pewno. Światowe powodzenie sztuki, powodzenie zupełnie nieproporcjonalne do jej rzeczywistych wartości, zdaje się to potwierdzać. Ten utwór angażuje wielu. Ale równocześnie, właśnie rozważany w aspekcie dramatu o konieczności moralnego odrodzenia religii, wydaje się literacko i myślowo najsłabszy. I chyba dramatem takim w ogóle nie jest. Nie jest bowiem poważnym podjęciem problemów zawartych w książce Rolfe'a. Jest natomiast sztuką o nim samym. Fascynującym buntowniku i zgryźliwym dziwaku, który ucieczkę przed nieuniknionym łajdactwem świata znaleźć pragnie w Królestwie prawdziwie Bożym na ziemi. O krzywdzonym przez cudzą niegodziwość i własne kapryśne "wnątrze" nędzarzu co inscenizuje sobie wspaniale papiestwo. Inscenizuje na miarę własnych - nie zawsze wysokiego lotu - możliwości. Jest to więc także sztuka o wyobraźni. I tak pojęta pozwala złączyć w całość wszystkie pozornie rozbite wątki. Jest ich zresztą w Hadrianie nadmiernie dużo. Nie pozwalają żadnej ze scenicznych i niescenicznych interpretacji utworu traktować autorytatywnie. Ponieważ stylistyczna i problemowa niejednolitość nie jest tu jednak artystycznym celem lecz zwykłym niedostatkiem - sprawa zdecydowania się na jakąś generalną koncepcję jest warunkiem teatralnego sukcesu.
Jan Bratkowski, reżyser warszawskiego spektaklu, wszystkie różnorodne wątki dramatu sumiennie wytropił. Zdaje się wszakże, że nie umiał ustalić ich rangi. W rezultacie zamiast jednego konsekwentnego widowiska dał co najmniej cztery - każde rodem z innej dramaturgii i co gorsza innego teatru. Pierwsze zapowiada się najciekawiej. Rozpoczyna się tuż po podniesieniu kurtyny, w ciasnym sublokatorskimi pokoju. Nie przez przypadek Jan Kosiński ustawia go pośrodku sceny. Ponad owym maleńkim wnętrzem pulsuje przestrzeń. Wystarczy drobny gest, moment w którym człowiek podda się marzeniu, by zniknęły ściany, które schwytały go w pułapkę. By miejsce ich zajęły - jak we śnie - bezkresny horyzont i architektura wnętrz watykańskich, pośród których wędrować będzie i rządzić Boski Wybraniec. Wystarczy drobny gest, grymas twarzy stojącego na proscenium w źle uszytym ubraniu Holoubka, by rozpocząć ową podróż z ograniczą snu i jawy, trochę serio, trochę humorystyczną, ale z pewnością niezupełnie realną. Tak jak to sugeruje świetna, na wpół konkretna, na wpół fantastyczna scenografia. A także gra Holoubka w akcie I, doskonale przystająca do sylwetki bohatera: subtelnego inteligenta i naiwnego prostaka zarazem. Człowieka nawykłego do biedy, który mimo pogardy dla dóbr doczesnych i zewnętrznego blichtru, swe pierwsze wywyższenie łączy z przepychem i bogactwem. Tak bowiem interpretować chyba należy scenę obioru papieża; doskonałą, gdy rozważać ją jako dzieło wyobraźni Hadriana, wtórną i zbędną jeśli miałaby być tylko pokazem zręczności reżysera.
Akt I narzuca bowiem wyraźnie konwencję pewnej umowności. Owa sztuka o ucieleśnionym marzeniu obiecuje nie tylko świeże inscenizacyjne pomysły, ale i inteligentną zabawę. Sceptyczny Anglik, co wdarł się jako papież do Watykanu - już sam pomysł budzi nadzieje, których zasadność potwierdza w znacznym stopniu tekst. Ale nie potwierdza ich dalszy ciąg warszawskiej inscenizacji. Akt II niesie bowiem sceny całkiem innego rodzaju. A więc na początek trochę bulwarowej farsy, rozwijanej w stylistyce zbyt już trywialnej zarówno przez Pietruskiego, odtwórcę roli Santa, jak i przez reżysera. W utworze wyznaczono jej rolę poważną. I choć i tu jest wtrętem nieco obcym, ma swe formalne i problemowe uzasadnienie, szczególnie gdy całą tę fabułę traktować jako wytwór imaginacji głównego bohatera. Tutaj stanowi odrębne epizody. Podobnie zresztą jak rodzajowe sceny z Agnieszką.
Są to wszakże sprawy uboczne. Najistotniejszą treść aktu II wypełnia bowiem potraktowany niezwykle serio dramat o konieczności moralnego odrodzenia religii. Nie ma tu miejsca na kpiny. Dostojnicy Kościoła są rzetelnymi dostojnikami Kościoła, Generał Zakonu Jezuitów jest generalski, kardynałowie kardynalscy - tylko Bartosik przypomina wiejskiego proboszcza, ale proboszcza pełnego powagi. Jedynie Mieczysław Voit nie wyzbywa się ironii i stara się grać w stylu, jaki narzucał akt I. Bo nawet Holoubek wypada ze swej pierwotnej roli. Cóż ma wspólnego z dawnym Rolfem ten wyrafinowany intelektualista, romantyczny reformator, przywodzący na myśl raczej Księdza Ricardo z Namiestnika, który swoją grą sprawia, że ginie gdzieś cała oczywista absurdalność sytuacji. Siłą talentu wciąga nas w spór toczony z kościelną arystokracją, ale przecież w istocie spór ten jest pusty. Etyczne i filozoficzne dysputy skrojone są bowiem na miarę oryginalnego, ale i ograniczonego umysłu Rolfa. Cóż to zresztą za tarcia racji, w których nie ma rzeczywistego przeciwnika. Bowiem - czego dziwnym trafem nie dostrzega reżyser - wszyscy oponenci bez wyraźnej przyczyny (lecz tak jak to sobie mógł wymarzyć we śnie) stają w końcu po stronie Hadriana. Ginie, wśród ogólnego szacunku, z ręki jedynego protestanta. Gdyby bodaj reżyser zawierzył sile Holoubka - może uratowałoby ten błahy, bez powodu wymyślony dramat o religijnej reformie. Ale ważniejsze od poglądów papieża stają się dla inscenizatora jego nie najlepsze maniery. W tekście są nieodłącznym atrybutem osobowości bohatera. U Holoubka, który osobowość tę całkowicie przetwarza, stają się sztucznie doczepionymi "pomysłami", które poza tanią metaforyką nic nie wnoszą a psują aktorowi najlepsze kwestie. Są one zresztą integralnym elementem w innej jeszcze, odrębnej od omówionych teatralnej opowieści: moralitecie o człowieku, który pod pozorami szorstkości skrywa szlachetne serce. Moralitet ten znajduje swój finał w wygłoszonej przez młodego sekretarza papieskiego (Jan Englert) maksymie o krabie, co pod szorstką skorupą chowa organizm skomplikowany i czuły. Ale Holoubek ani w swej grze, and w swej naturze nie ma nic z pożarnej choćby gruboskórności kraba. Pointa zawieszona jest w próżni. Point jest zresztą wiele, bowiem i pozostałe sztuki mają swe finały. Bulwarówka - strzał z pistoletu, dramat religijny - uroczysty pogrzeb, sztuka o figlach i urokach wyobraźni - powrót do sytuacji wyjściowej. Ten ostatni przypomina nam o tym, o czym zdążyliśmy zapomnieć: wszystko tu miało być mistyfikacją. Z licznych możliwości tkwiących w tym pomyśle w pełni skorzystał tylko scenograf. Reżyser zagubił się w nich niczym w labiryncie.