Sensacyjna opowieść o angielskim malarzu, który bardzo chciał zostać papieżem
Ostatni raz widziałem na scenie tylu biskupów bodajże w "Panu Bogu i diable". Też grał Gustaw Holoubek. Nie wiem, w ilu krajach wystawiano dramat Sartre'a, co do dramatu Petera Luke to zapewniają mnie, iż trafił już do krajów siedemnastu. Można więc stwierdzić, że po erze Sartre'a, Camusa, Becketta i Petera Weissa wkracza świat w erę Petera Luke. Chyba dobrze, żeśmy się do tego przyłączyli. Obcowanie z twórczością Luke wskrzesza miłe wspomnienia dzieciństwa (lektury "Alicji w krainie czarów"), co podkreśla jeszcze K. T. Toeplitz ostrzegając nas w programie do warszawskiej premiery "Hadriana VII", byśmy tu "nie poszukiwali estetycznego ładu, płynącego z dojrzalej mądrości". To bardzo elegancko sformułowane, uzupełniłbym jednak wywód Toeplitza spostrzeżeniem, że w "Hadrianie VII" występuje tylko jeden normalny biskup, natomiast aż pięciu kardynałów. Otóż sztuki z kardynałami trafiają się teatrom stosunkowo rzadko (na przykład w "Panu Bogu i diable" nie było ani jednego kardynała: sami normalni biskupi!), zaś purpura kardynalska to kolor niesłychanie sceniczny. I w ogóle "Hadrian VII" to materiał na znakomity teatr. Sceny postępują po sobie we wzorcowym porządku, efekty rozdzielone są tyleż szczodrze, co roztropnie. Autor pamiętał, że powinniśmy najpierw zainteresować się bohaterem, potem go zrozumieć, potem poczuć do niego sympatię, potem z niego dumę, a wreszcie mieć czas na chwilkę zadumy nad sobą samym. Sceny łącznikowe przeznaczone są na zjadanie cukierków, którą to czynność wkalkulowywał w reakcje widza już William Shakespeare.
Jan Bratkowski, reżyserując "Hadriana VII", poszedł za wskazówkami autora. Luke napisał znakomity scenariusz, Bratkowski znakomicie go zrealizował. Drapieżny prolog budzi zainteresowanie dla wewnętrznych rozterek bohatera, któremu myśli użycza Gustaw Holoubek. W chwili, kiedy jedna z partnerek robi pełny strip tease (niewidoczny, niestety, dla widza) przed bohaterem, a on pozostaje wierny myślom, rozumiemy, że jego rozterki muszą być głęboko uzasadnione. Dalsze sceny: patrz wyżej! Sympatia (bohater spełnia szlachetne uczynki), duma (bohater nie waha się zginąć w obronie własnych przekonań), chwila zadumy widza nad sobą samym (opisane wydarzenia okazują się pospolitym majakiem sennym bohatera, który budzi się znów w swojej ubogiej izdebce). Jan Kosiński od początku akcji umieścił na środku sceny czerwony tron papieski, co ma sens symboliczny; w tle przesuwa reprojekcje watykańskich pejzaży, co nadaje całości zwiewność nierealnego snu. Kardynałów grają Czesław Kalinowski (Kardynał Pimplico), Jarosław Skulski (Kardynał Archidiakoni, Janusz Ziejewski (Kardynał Berstein), Tadeusz Bartosik (Kardynał Ragna), Zbigniew Obuchowski (Kardynał Sekretarz). Są bardzo kardynalscy, zwłaszcza Bartosik. Strip-tease (ten niewidoczny dla widza) robi Barbara Horawianka, która potem leży długo w łóżku z Ryszardem Pietruskim, acz ograniczają się tam jedynie do picia ginu. Może zresztą piją whisky: ten moment jest w sztuce niezbyt wyraźny.
P.S. Co do całości, to dramat Petera Luke opowiada o pewnym malarzu, który marzył o tym, żeby zostać papieżem. Szczegółów nie podaję, sprzeciwiałoby się to regułom fair play, których przestrzeganie recenzent winien jest potencjalnym widzom.