Artykuły

Zakopane ma swój teatr

Na naszych oczach spełnia się i marzenie o, i dążenie do tea­tru zawodowego w Zakopa­nem. Stało się to za sprawą Andrzeja Dziuka i jego współtowarzyszy, którzy bez rozgłosu wkroczyli w kulturalne życie Tatr Polskich zyskując natych­miast aprobatę dość wybrednej wi­downi, która tutaj, czy ktoś chce czy nie chce, zawsze będzie miała swoje kaprysy, wynikające choćby z faktu, że duża część widzów to turyści i wcza­sowicze. Czy o nich myśli Dziuk?

Samo Zakopane - jego mieszkańcy - już się właściwie przyzwyczaiło do taj sceny przy Chramcówkach. Tam też w dawnym zakładzie tegoż imienia salę teatralną i kilka pomieszczeń przyległych artyści przystosowali do swoich pomysłów inscenizacyjnych, zyskali pomoc w przebudowie ze strony miejscowych władz. Zachodzę w gło­wę, w jaki sposób się to wszystko sta­ło? Tyle lat piszemy o konieczności stałego teatru w Zakopanem; pomysły i plany rozbijały się o brak sal, pie­niędzy, nawet chęci ostatecznych roz­wiązań. Natomiast grupa absolwentów Wydziału Aktorskiego i Wydziału Re­żyserii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie nie czekając na uchwały po prostu uderzyła w żądną sztuki publi­czność zakopiańską. 9 sierpnia 1984 r. rozpoczęła pracę "Pragmatystami" Sta­nisława Ignacego Witkiewicza. Przed­stawienia tego nie oglądałem. Trafi­łem na liczącą już rok egzystencji sce­nicznej "Autoparodię" Witkacego, któ­ra miała swoją premierę 24 lutego ub.r. A jak się stało - opowiem...

"Auroparodia" nosi w podtytule na­stępujące określenie "niesmaczny, gó­ralsko-ceperski skecz na podstawie "Negatywu szkicu", "Romansu schizo-frenika", "Redemptoarów" oraz wierszy zakopiańczykom (prawdziwym?) poświęconych". Powiem szczerze, że ba­łem się udziwnień wynikających ze źle najczęściej przez teatry polskie rozu­mianej czystej formy. Pociąga to za so­bą wariackie udziwnianie kostiumów, rwanie tekstu, przez wymowę tyleż bełkotliwą co niewyraźną.

Autorem scenariusza i reżyserem te­go widowiska jest Andrzej Dziuk. Wy­kształcony polonista i reżyser zderzył ekscentryczne pomysły Witkacego, wią­żące się z życiem tzw. sfer wyższych i niższych, z rzeczywistością zakopiańską tak, jakby nic tu się nie zmieniło od lat. W związku z tym cały ten majdan spraw i osób opisanych dość dokładnie w pamiętnikach dawnych i nowych zyskał wymiar kapitalnych pokpiwań z hrabiowskich i inteligenckich koneksji. Kapela góralska "Maśniaków" przypo­mina gdzie jesteśmy, zaś rozegranie kilku scen o absurdalnym wymiarze zbrodni, trucicielstwa bez kary, przy­nosi chlubę: Dorocie Ficoń, Karinie Krzywickiej-Dąbrowskiej, Piotrowi Dąbrowskiemu, Andrzejowi Jesionkowi, Krzysztofowi Łakomikowi, Krzysztofowi Najborowi i Piotrowi Samborowi.

Realistyczny gest, układ scen, wszy­stko to w najlepszym stylu świadczy o sprawności artystycznej zespołu. Nie powiem, że mnie nie denerwuje brak porządnych programów z wyznacze­niem ról, no, ale to moża trochę póź-niej przyjdzie...

12 stycznia br. odbyła się premiera "Benefisu" - bardzo ciekawego mono dramu poświęconego Irenie Solskiej, zbudowanego z listów, pamiętników, fragmentów sztuk, które stały się dla tej znakomitej polskiej aktorki funda­mentem jej niezapomnianych kreacji. Autorką scenariusza i reżyserką przed­stawienia była Julia Wernio, scenogra­fię opracowała Elżbieta Wernio. W rozbebeszonym łożu, w ciasnej (tak to pokazała aktorka) izdebce przytułku miota się ona, wielka, podobno fascy­nująca, rudowłosa Irena Solska - Marta Szmigielska. Rzucono tu arty­stkę na głębokie wody tak różnorod­nych tekstów, o takiej skali napięcia lirycznego, dramatycznego, że widz jest zupełnie oszołomiony. Szmigielska re­cytuje i gra "Moskwę" Młodożeńca, fragmenty z "Amora i Psyche" Żuław­skiego, teksty Infantki z "Cyda", pani Akne z "622 upadków Bunga" Witka­cego, Harfiarki z "Wyzwolenia", Żony z "Nie-Boskiej komedii", Ofelii ze "Śmierci Ofelii" Wyspiańskiego, Dziw­nej ze "Skarbu" Staffa. W czym jest lepsza? Czy w przytoczonych frag­mentach, czy w listach pełnych żalu do świata, że przecież jeszcze może pracować, olśniewać swym talentem słuchaczy a nie jest jej to dane. Szmi­gielska udźwignęła ciężar owych bar­dzo różnych tekstów - Infantką była wręcz zniewalająca. Nie można też od­mówić głębokiej wymowy scenom wyz­nań artystycznych, lirycznych. Młoda aktorka ma siłę ekspresji, potrafi z listu zrobić... tragedię. W pierwszej części przedstawienia bardziej podobna jest do wizerunku Solskiej, który zna­my z wielu zdjęć. Później jakby od­rzuca ten za ciasny dla niej kostium, jest sobą. Jakiż dramat rozgrywa się w duszy wspaniałej artystki dogory­wającej przez długie lata, jeszcze po wojnie, do 1958 roku w aktorskim schronisku w Skolimowie...

Odważnie też sięgnęli artyści Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza po teksty Antoniego Słonimskiego i Julia­na Tuwima, po muzykę międzywojennego XX-lecia, aby w reżyserii Andrzeja Dziuka i z jego scenariuszem dać "Dziurę" w oparach absurdu wykutą (premiera 7 lipca 1985). Na pianinie gra Jerzy Chruściński, na skrzypcach Stanisław Lubowicz. Ten przegląd ma wdzięk młodości - a to dużo. Układ tańców, gest sceniczny, wszystko w normie owych absurdów, gdzie napuszone słowa wyznaczają rytm dawnych przyzwyczajeń. Artyści nie silą się na zbyt poprawne wykonanie partytury, często piosenkę raczej interpretują środkami aktorskimi niż muzycznymi i wtedy dwaj instrumentaliści spełnia­ją swoją główną rolę...

Na koniec zostawiłem sobie i na­szym Czytelnikom ostatnią premierę z grudnia 1983 roku. Mówię o sztuce Pedra Calderona de la Barca "Życie jest snem" w imitacji Jarosława Mar­ka Rymkiewicza. Reżyserował i opra­wił scenograficznie znowu Andrzej Dziuk, muzyka Gaspara Sanza, choreo­grafia Lecha Wołczyka. W spektaklu tym zakopiańscy aktorzy dali dowód dojrzałości artystycznej. Przedstawienie jest pomyślane bardzo ciekawie, Dziuk rozciął salę tak, że widzowie znajdują się pod dłuższymi ścianami. Z lewej i z prawej strony mają więzienie i pa­łac, salę tronową. Przed sobą - głów­ną, podłużną scenę, po której na po­czątku przechadza się oswojony... ko­gut. "Życie jest snem" zrealizowane zostało - moim zdaniem - z zupełnie nieoczekiwanym rozmachem, przy utrzymaniu realistycznej konwencji gry. I o dziwo, w ten sposób łacniej do­cieramy do historiozoficznych uogól­nień tego dramatu, w którym okrutny król więzi syna. Cała ta zawierucha dziejowa, która dzieje się jakby na przekór prawom historii, to rozcięcie między światem realnym i urojonym tak gruntownie wypełnione właśnie realistyczną grą aktorów - toż to prawdziwy rarytas reżyserski. Na pier­wszym miejscu postawić należy tutaj robotę aktorską Piotra Dąbrowskiego w roli błazna Clarina. Nic z pozy, a jednak poza, nic z płaczliwości, a jed­nak płacz, nic z markowanego lęku, a jednak lęk. Wspaniała rola! Nie ustę­puje jej wiele Krzysztof Najbor w roli Segismunda, który gra tchórza i słabe­usza, rozdygotanego psychicznie histe­ryka jednak chytrego... Para Rosaura-Estrella zyskały w Dorocie Ficoń i Karinie Krzywickiej czułe interpretatorki. Podobał mi się również Astolfo Andrzeja Jesionka dla niekłamanego rozmachu, Basilio Krzysztofa Łakomika i Lech Wołczyk, który zagrał słu­żącego, żołnierza i... lud. Dobry był Clotaldo w wykonaniu Piotra Sambora. Zachwycony jestem sceną pojedyn­ku, którego układ sięga mistrzowskich pomysłów przełomu wieków XIX i XX. Zadziwiające przedstawienie! Skąd się w tych młodych aktorach bierze taka siła interpretacji? Przypuszczam, że zawiera się ona również w jasno nakreślonym zadaniu, dość ścisła sfor­mułowanym w programie teatru: Teatr im. Witkiewicza chce dawać świadec­two prawdzie swego czasu. Chce być teatrem artystycznym, chce ocalić ra­cje teatru jako sztuki. Chce coś zna­czyć, chce służyć drugiemu, żywemu, myślącemu, czującemu, przerażonemu człowiekowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji