Artykuły

Kabaret x 2

W przedwyborczy wieczór opuszczałam Teatr Muzyczny w Gdyni z uczu­ciem niemal aktorskiego współuczestnictwa, podzielanym - jak sądzę - przez większość premierowej widowni. Spektakl "Cabaretu" (tego, tego!), w reżyse­rii Jerzego Stuhra, przybrał jakby podwójną postać. Jeden odegrano na scenie - drugi, na widowni i (zwłaszcza!) w obszernych salonach recepcyjnych teatru. Dwa były zespoły aktorskie i dwie publiczności - wzajemnie się przenikające i nawzajem siebie ciekawe.

Premiery w TM mają z reguły swoją stałą pub­liczność, złożoną ze snobów i artystów. Tym razem, po aptekarsku reglamentowane zaproszenia, zgroma­dziły jeszcze światek biznesmenów i polityków wraz z otaczającymi ich satelitami. Sprawiły to na równi trzy przyczyny: Data przedstawienia - w ostatnią noc polskiego kapitalizmu, przewidywaną wynikami son­daży opinii publicznej, prowokującymi do zachowań niekonwencjonalnych, nawet szalonych; temat spek­taklu - rozgrywające się w Berlinie sceny z począt­ków ery nazistowskiej. Absurdalnej w całej swej gro­zie, po germańsku wulgarnej, paraliżującej dotych­czasowy świat uniwersalnych wartości. Wreszcie, zna­ny wszystkim film Boba Fosse'a z Lizą Minelli, oraz zapowiadany od dawna przez Jerzego Stuhra, jego oryginalny odczyt dekadenckiego musicalu. Liczono na swoistą pikanterię lubianego reżysera, aktora, pe­dagoga. Liberała...

Tak więc mieliśmy kabaret w "Kabarecie"...

Podczas przerwy, przed i po przedstawieniu, pre­mierowi gości oblepiający stoliki baru w przeszk­lonym foyer, wymieniali uściski i uwagi: - Przy­szedłem odreagować na kabaret, którego jestem co­dziennym świadkiem. - Na scenie mamy namiastkę, w prawdziwej komedii gramy sarni. - Stuhr, dopraw­dy, nic nowego nie wymyślił... - Dopiero jutro się okaże, w jakim kabarecie naprawdę żyjemy!

W przewidywaniu rychłych przetasowań, a może tylko przedsmaku normalności? - w lożach teatru za­siedli przedstawiciele dawnych i obecnych władz Trójmiasta. Scenicznemu zwycięstwu polityki nad (późnojesienną) miłością, które Jerzy Stuhr uczynił głównym przesłaniem spektaklu, przyglądał się Do­nald Tusk, polityk, któremu nazajutrz wypadło przeg­rać z sentymentami wyborców do postkomuny... Uś­miechnięty Jacek Merkel (wiadomo kto) i, jak się wydawało (czy miało wydawać?), odprężony Tomasz Posadzki (gdański region UD) - sprawiali wrażenie zrelaksowanych i dobrej myśli. Górowała nad inny­mi srebrna fryzura Adama Hanuszkiewicza, który ostatnio częstym bywa gościem w Gdyni, obok prof. Jerzego Młynarczyka (byłego koszykarza), specjalis­ty w dziedzinie prawa międzynarodowego. Smokin­gi i wieczorowe krawaty, jak zwykle u nas, przepla­tały się z dżinsami typu wycieruchy. Pewien krytyk, obecnie bezrobotny, przyszedł w brudnych i dziura­wych adidasach, bo podobno nie stać go na inne buty. Na "omo" też nie?! Od dawna nie widywana na oficjalnych spędach PRL-owska dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego - objawiła się w zło­tej kamizeli, a teściowa jednego z najmłodszych (i przegranych) kandydatów na posła - w marynarskim podkoszulku... Kabaret razy dwa!

"Kabaret" w reżyserii Jerzego Stuhra, bardzo odbiega od pamiętnego filmu Fosse'a - a także od oryginalnego scenariusza musicalu - jest w istocie raczej dramatem z piosenkami. Nawet melodrama­tem, gdyż rozbudowane role starszych państwa - Frau Schneider i Herr Schultza - uczyniły z tych właśnie postaci głównych bohaterów. Filmowa Sally Bow­les, obsadzona przez Fossea Lizą Minelli, jak i Kon­feransjer, w filmie - wstrząsający Joel Grey, zeszli na plan dalszy.

Jerzy Stuhr, który do "Kabaretu" podchodził niczym długodystansowiec... dwanaście lat, bo wcześniej nie znalazł finansów na piekielnie dro­gie tantiemy, odżegnuje się od porównań jego ins­cenizacji z filmem. Twierdzi, że interesowała go przede wszystkim historia ludzkich uczuć, sentymen­talny, okrutnie zakończony romans niemieckiej miesz­czki z żydowskim sklepikarzem, w berlińskiej scene­rii lat trzydziestych. Do ról tych zaangażował, wystę­pujących w Gdyni gościnnie - Krystynę Tkacz i Je­rzego Łapińskiego. Tych dwoje dojrzałych, uznanych aktorów, przewodzi zespołowi Teatru Muzycz­nego, złożonego z ludzi młodych, bardzo młodych, debiutantów i adeptów teatralnego studium. Wyróż­nia ją się wśród nich - diaboliczny w roli Konferans­jera - Dariusz Siastacz i Ewa Jendrzejewska-Musiał jako faszyzująca prostytutka. Gorzej zaprezentowali się - Elżbieta Mrozińska jako Sally i Grzegorz Gzyl, jako Amerykanin Cliff. Drażni naiwność dialogów tej pary. Beztroska, lekkomyślna artystka, jaką jest w założeniu Sally, nuży na siłę "odrobionym" tem­peramentem. Jej intymność z Cliffem - zamknięta przez scenografa w "umeblowanym pokoju", wypa­da żenująco beznamiętnie. Doprawdy, trudno się dzi­wić amerykańskiemu pisarzowi, że powrócił za oce­an!

Spektakl rozgrywa się - jeśli pominąć dłużyzny dialogów - w dobrym tempie. Wyrównuje ono po­ziom słabiutkiej jeszcze choreografii młodego zespo­łu. Nie można tego powiedzieć, niestety, o chórze, który śpiewa zbyt głośno (pleybeck) nierówno i niez­rozumiale. Szkoda, bo songi i ballady w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego, warte są dobrej prezenta­cji.

Ostatnim akcentem stuhrowskiego "Kabaretu" jest zwielokrotniona przestroga, którą kolejno wyg­łaszają ze sceny postacie spektaklu - "Uważać na polityków!" Czyżby...?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji