Artykuły

Mój Daniel Olbrychski

Niegdyś całe pokolenie chciało być jak OLBRYCHSKI. Po latach jakby to on stał się taki jak cała generacja - jego rówieśników i tych nieco młodszych - pisze Piotr Bratkowski w Rzeczpospolitej.

Miotanie się aktora przypomina miotanie się nas wszystkich, którzyśmy czasy transformacji przeżyli jako ukształtowani już w innym świecie ludzie.

W sierpniu zeszłego roku, wkrótce po swych 60. urodzinach, Daniel Olbrychski spadł z konia. Zdarzyło się to w miejscowości Grodziec podczas kręcenia rosyjskiego reality show, z udziałem m.in. Władimira Żyrinowskiego. A komentarze internautów po tym incydencie przesycone były złośliwą satysfakcją. "Pij, dziadu, pij, na starość torba i kij", dowcipkował jeden z nich. A inny doradzał: "Nadszedł czas na fotel bujany i ciepłe kapcie, nie koniki".

Fora internetowe, w efekcie swej anonimowości, kipią od złych emocji, zwłaszcza wobec ludzi, którym coś się w życiu udało. Olbrychski nie został tu potraktowany szczególnie brutalnie, raczej - z lekceważącą pobłażliwością. Jak jedna z wielu wygłupiających się publicznie gwiazd rodzimej popkultury. Czy trzeba się temu dziwić? Kogo właściwie widzi w tym aktorze przeciętny konsument kultury masowej - taki, który obcowanie z nią rozpoczął w ostatnich dziesięciu latach, nie jest przesadnie dociekliwy ani zainteresowany najnowszą historią polskiego kina i teatru?

Widzi starzejącego się faceta, który grywa kostiumowe role w ekranizacjach szkolnych lektur i nudnej klasyki: Gerwazego z "Pana Tadeusza", Gajowca z "Przedwiośnia", Dyndalskiego z "Zemsty", Piastuna ze "Starej baśni", Tuhaj-beja z "Ogniem i mieczem". Widzi nieco stetryczałego łakomczucha reklamującego lody. I coś mu się obija o uszy, że to ten sam gość, który kilka lat temu wywołał dwa skandale. Większy, rzucając się w jakimś muzeum z szablą na obrazy. I mniejszy, gdy pojawił się na pogrzebie znanego gangstera.

Cóż w nim szczególnego? Cudak jakich wielu w telewizji i plotkarskich magazynach.

Moje pokolenie ma inną perspektywę. Nie tylko dlatego, że kolejne wcielenia Daniela Olbrychskiego towarzyszą nam już od czterdziestu lat. Także dlatego, że Olbrychski jest od nas, dzisiejszych pięćdziesięciolatków, z grubsza (a w moim przypadku - dokładnie) o dziesięć lat starszy. A to bardzo specjalna różnica wieku, zwłaszcza w młodości.

Dla dzieci zaczynających wchodzić w dorosłość wzorcami, na których jej się uczą, nie są ani rówieśnicy (bo sami nie są dorośli), ani ludzie w pełni dojrzali (bo za bardzo przypominają rodziców). Tylko właśnie tacy zastępczy starsi bracia. Dorośli, ale nie do końca. Już samodzielnie rozporządzający własnym życiem, robiący te wszystkie fajne rzeczy, których nam nie wolno. Jeszcze nieserwujący nam życiowych mądrości i morałów.

Moja pamięć dorastania w pełni to potwierdza. W trakcie przepoczwarzania się z dziecka w młodego chłopaka moimi ikonami byli ludzie z roczników 40. i już nigdy potem nikt mi aż tak bardzo nie imponował. W latach 60. chciałem grać w piłkę jak Deyna albo Lubański, śpiewać jak Paul McCartney lub przynajmniej Seweryn Krajewski. A nieco później, już w liceum - pisać takie wiersze jak Rafał Wojaczek lub Adam Zagajewski. I tak walczyć z komuną jak Adam Michnik. A kim być tak w ogóle, na co dzień? No właśnie kimś takim, kim jest - albo raczej: kogo gra - Daniel Olbrychski.

W jakiej roli zobaczyłem go pierwszy raz? Nie pamiętam. Jego debiutu, filmu "Ranny w lesie" Janusza Nasfetera (1964), nie widziałem chyba do dziś. Historycy kina zgadzają się, że przepustką do wielkości była dla Olbrychskiego rola następna - Rafała Olbromskiego w "Popiołach" Wajdy. Ale nie żartujmy - to nie był film, który mógł urzec dwunastolatka, oglądałem go dobrych parę lat później. Zmasowany atak na wyobraźnię mojego pokolenia przypuścił Olbrychski w ciągu pięciu lat po premierze "Popiołów". Zagrał wtedy w blisko 20 filmach. W tym tak głośnych, jak: "Wszystko na sprzedaż" i "Krajobraz po bitwie" Wajdy, "Struktura kryształu" i "Życie rodzinne" Zanussiego, "Pan Wołodyjowski" Hoffmana, "Sól ziemi czarnej" Kutza. A także w takich, o których dziś pamiętają głównie historycy i fani starego kina - np. w "Małżeństwie z rozsądku" zupełnie jeszcze niekultowego Stanisława Barei, "Jowicie" Janusza Morgensterna czy w "Bokserze" Juliana Dziedziny.

I pierwszy raz wystąpił w teatrze. W 1970 r. zagrał Hamleta w warszawskim Teatrze Narodowym, prowadzonym przez Adama Hanuszkiewicza. Teatrze, warto przypomnieć, kontestowanym wówczasprzez sporą część teatralnej Warszawy - z tej racji, że Hanuszkiewicz zgodził się objąć dyrekcję poKazimierzu Dejmku, usuniętym w 1968 r. w związku z "Dziadami", które wyprowadziły studentów na ulicę. Nie mogąc do końca liczyć na tradycyjną widownię teatralną, Hanuszkiewicz całą serią głośnych - często oskarżanych o efekciarstwo - inscenizacji zwrócił się do nowej, młodszej i chciałoby się rzec "popowej" publiczności. Nie było dla niej lepszego kandydata na Hamleta niż Olbrychski.

Nie tylko dlatego, że był wybitnie utalentowanym i choć zaledwie 25-letnim, to o wiele bardziej od swych rówieśników doświadczonym aktorem. Także dlatego, że był już (może bardziej niż kiedykolwiek potem) Olbrychskim - kulturową ikoną i marką. Jego wcześniejsze role składały się na wizerunek budzący u widza bardzo konkretne skojarzenia i wzbogacający o te skojarzenia sens każdej kolejnej roli, zagranej przez aktora. Tak jak w "Soli ziemi czarnej". Drugoplanowa rola polskiego oficera, który nie oglądając się na dowództwo, rusza na pomoc powstańcom śląskim, nabierała dodatkowego znaczenia dzięki temu, że zagrał ją Olbrychski: Olbromski z "Popiołów", Azja z "Pana Wołodyjowskiego", ale i współczesny chłopak z "Boksera", "Skoku" czy "Polowania na muchy".

Nie lekceważmy drugorzędnych filmów. Zapominane po latach, stanowią przecież codzienność kina, kształtując obraz świata u oglądających je na bieżąco współczesnych. I to w nich, częstoniechcący, odbija się duchowość czasów, w których powstały.

Oczywiście: markę "młody Olbrychski" dopełniła rola w filmie wybitnym - "Wszystko na sprzedaż". Aktor zagrał tutaj aktora, Daniel Olbrychski - Daniela, najważniejszym kontekstem filmu była śmierć najbardziej wyrazistej marki ówczesnego kina polskiego Zbigniewa Cybulskiego, a kwestia wcielania się w różne role w poszukiwaniu swego najbardziej zgodnego z naturą wizerunku była głównym tematem dzieła Wajdy. Gdy miałem szesnaście czy siedemnaście lat, to był dla mnie jeden z najważniejszych filmów o współczesności.

Ale gdy miałem trzynaście - czternaście? Wtedy chodziłem z kolegami do kina Wisła nie na intelektualne dyskursy, ale na rozrywkowe filmy w rodzaju "Małżeństwa z rozsądku" czy "Boksera".

W pierwszym z nich postać malarza, grana przez Olbrychskiego, spodobała mi się, bo facet - tak to zapamiętałem - miał fajne dżinsy i w ogóle bardzo stylowo wyglądał. A w tle był ładnie pokazany kawałek współczesnej Warszawy, miasta, w którym mieszkałem i którego za ładne wcale nie uważałem.

"Boksera" oglądałem jako podrostek kilka razy, bo jak prawie wszyscy ówcześni chłopcy fascynowałem się sportem. Film był oparty na autentycznej historii boksera Mariana Kasprzyka: skazany za pobicie milicjanta, został wyciągnięty z więzienia przez słynnego trenera Feliksa Stamma, wbrew opinii publicznej wysłany na olimpiadę w Tokio, gdzie walcząc w finale ze złamaną ręką, zdobył złoty medal. Losy granej przez Olbrychskiego postaci składały się na morał tyleż prosty, ile głęboko satysfakcjonujący większość czternastolatków: że i niegrzeczni chłopcy mogą wyjść w życiu na swoje.

Czego uczyła nas na przełomie dekady gomułkowskiej i gierkowskiej marka Daniel Olbrychski? W "Bokserze" jest symboliczna scena. Olbrychski, w oczekiwaniu na finałową walkę, ogląda w telewizji dekorację złotym medalem swojego kolegi z drużyny. Słuchając polskiego hymnu, wydaje się nawet wzruszony. Ale po chwili zdejmuje dres z napisem "Polska" izaczyna się intensywnie rozgrzewać.

Często w tamtych latach określano granych przez niego bohaterów jako współczesnych romantyków. Lecz chociaż w 1981 r. aktor miał zagrać Konrada, wcześniej był raczej Gustawem. Ikona, jaką tworzył swymi rolami młody Olbrychski, niosła ze sobą walkę nie tyle o idee, ile o ocalenie samego siebie. Owszem, jeśli to ocalenie dokonywało się poprzez realizację dobra wspólnego - tym lepiej; tak przecież został pomyślany Kmicic. Ale marka Olbrychski była antytezą popularnego w polskiej kulturze motywu poświęcania siebie dla zbiorowości. Samorealizacja odbywała się tu nie poprzez wtopienie we wspólnotę, lecz wyraźne zaznaczenie na jej tle własnej odrębności. Czy poprzez wolnościową szarżę (jak np. w "Soli ziemi czarnej"), czy poprzez stylowy wizerunek (jak w "Małżeństwie z rozsądku"), to już kwestia drugorzędna.

Ciekawe, że kariera aktorska samego Olbrychskiego miała w jakimś sensie przebiegać symetrycznie do treści niesionych przez jego bohatera. Niby - jak często powtarzano - aktor pokoleniowy, jednak również samotnik. Jego rówieśnicy wtargnęli do zawodu potężną generacyjną falą efektownych debiutów. Ale nazwisko Olbrychskiego rzadko wymieniano jednym tchem z nazwiskami Andrzeja Seweryna, Olgierda Łukaszewicza czy Jerzego Zelnika; jakby stanowił sam dla siebie odrębną kategorię. Co więcej, gdy jego rówieśnicy zaczęli realizować własne filmy, aktor przestał dostawać ciekawe i ważne role. Kino moralnego niepokoju było w polskiej kinematografii najbardziej wyrazistym wystąpieniem generacyjnymod czasów szkoły polskiej. Olbrychski zagrał w nim bodaj jedną, jedyną rolę - w "Kung-fu" Janusza Kijowskiego. Nawet Andrzej Wajda - ważny współkreator marki Olbrychski - na wiele lat przestał go obsadzać.

Oczywiście, zawodowo Daniel Olbrychski świetnie sobie poradził. Rola Jana Brońskiego w "Blaszanym bębenku" dała mu status cenionego aktora europejskiego. Od końcówki lat 70. grał w prestiżowych produkcjach, współpracował z reżyserską ekstraklasą: obok Volkera Schlöndorffa m.in. z Josephem Loseyem, Lordanem Zafranoviciem, Miklósem Jancsó, Nikitą Michałkowem, Margaret von Trotta, Claude'em Lelouchem.

Ale do Polski te filmy docierały z opóźnieniem, często (choćby jak ze względów cenzuralnych "Blaszany bębenek" i "Nieznośna lekkość bytu") miały ograniczony zasięg. I niewielki wpływ na dalszy rozwój tak efektownie zaszczepionej polskiemu widzowi marki Olbrychski. Po roku 1974, gdy zagrał Karola Borowieckiego w "Ziemi obiecanej" i Kmicica w "Potopie", w większym stopniu kształtowały ją odpryski młodzieńczych ról i pozaekranowa legenda aktora. Legenda bon vivanta epoki gierkowskiej, składająca się z plotek o jego hulankach, romansie z Marylą Rodowicz, kawaleryjskich szarżach na rynku w Kazimierzu, o pobiciu przez aktora "czerwonego księcia" Andrzeja Jaroszewicza.

A z drugiej strony - legenda wpisująca się w polską mitologię historyczną. Legenda artysty niepokornego, współpracującego z opozycją demokratyczną i "Solidarnością", aktywnego uczestnika aktorskiego bojkotu czasów stanu wojennego, występującego w kościołach z recitalami poezji romantycznej, a w końcu - quasi-emigranta lat 80.

Być może stawał się coraz lepszym, dojrzalszym aktorem. Ale jego publiczny wizerunek zastygł w Kmicicu.

Jeden z najważniejszych aktorów epoki prawie nie miał okazji, by zaproponować polskim widzom swój wizerunek współczesnego dorosłego mężczyzny. Może w "Krajobrazie po bitwie" - bo gdy film powstawał, wojenna trauma wciąż była elementem współczesności, a Olbrychski stworzył tujedną ze swych najlepszych ról? Może w późniejszej o ćwierć wieku "Pestce", filmie o dojrzałości i odpowiedzialności?

Po skończeniu trzydziestego piątego roku życia (często uznawanego za kres młodości) przez następnych kilkanaście lat pojawiał się na polskich ekranach sporadycznie. W rolach nieskładających się na spójny wizerunek (np. wzorowany na Marku Kotańskim terapeuta w "Jestem przeciw", outsider Michał Kątny w adaptacji "Siekierezady" Edwarda Stachury). Na dobre powrócił w sposób znamienny: filmem "Kolejność uczuć" Radosława Piwowarskiego (1992), w którym partnerowała mu debiutująca córka pokoleniowego kolegi Andrzeja Seweryna.

Okazało się, że gdy z marki Olbrychski znikły problemy młodzieńczej inicjacji, niepostrzeżenie ominęła ona dorosłość, by od razu zająć się kłopotami ze starzeniem się. To dość szczególny przypadek: aktor, którego wiek i warunki predestynują do grania mężczyzn w sile wieku, niemal młodych - dziwnie ochoczo zagustował w rolach wymagających od niego postarzania się. Choćby Dyndalski, choćby Gerwazy czy Tuhaj-bej. No i wreszcie - wieńczący jubileusz jego 60-lecia Lear. Wprawdzie formalnie rówieśnik aktora, ale przecież Olbrychski gra sześćdziesięciolatka z czasów Szekspira (gdy ludzie w tym wieku mieli status starców), a nie z dzisiejszej epoki: przedłużanej w nieskończoność młodości. Już parę lat wcześniej w jednym z wywiadów wyznał, że ma ambicję grania "dobrze starzejących się mężczyzn".

Marka "starość", na przekór czasom hołubiącym młodość? A może ucieczka do przodu, sposób na wyraziste zakorzenienie się w nowych dla Polski czasach po 1989 r. i w gwałtownie zmieniającej się sytuacji kulturowej?

Jeśli nawet, to tylko jeden z takich sposobów. Bo dzisiejszy publiczny wizerunek Olbrychskiego powstaje nie tylko dzięki jego rolom. Można nawet powiedzieć - z pewnym żalem zarówno wobec aktora, jak i wobec dzisiejszego modelu kultury - że w zbyt małym stopniu dzięki nim. Najbardziej spektakularne wydarzenia z udziałem Olbrychskiego w ostatnich latach odbywały się poza salą teatralną i kinową.

Jeżeli w efekcie kształtuje się jakiś nowy wizerunek starzejącego się aktora, to poprzez dramatyczną (a zarazem groteskową) szarpaninę. Strzępy dawnych wcieleń walczą tu o naczelne miejsce, a chęć bezwarunkowego uznania nowych czasów za własne zmaga się z pokusą ich krytyki z perspektywy konserwatywnego dostojeństwa.

Jak klasyczny artysta inteligent zabiera głos w sprawach publicznych, angażuje się w sprawy polityczne i społeczne (np. ekologia). Broni europejsko-natowskich dążeń Polski przed "wielkoruską" krytyką ze strony swego przyjaciela Nikity Michałkowa, ale już ton tej obrony trąci błazeństwem. Bierze udział w publicznej debacie nad listą Wildsteina: znalazło się tam jego nazwisko, ale aktor natychmiast zostaje oczyszczony przez IPN z ewentualnych podejrzeń. Sam jednak w telewizyjnym programie Tomasza Lisa oskarża Bronisława Wildsteina o donosicielstwo do władz francuskich na polskich emigrantów zatrudnianych w latach 80. w Paryżu na czarno. Kończy się to skandalem i zapowiedzią procesów sądowych. Dystansuje się od nowatorskich tendencji w polskim teatrze w imię tradycyjnego etosu zawodowego; zarazem wygłasza pean na cześć telenowel, gra gościnnie w sitcomie, nie stroni od udziału w komercyjnych programach telewizyjnych i nawet reklamach - a wszystko to są, z perspektywy tego etosu, przedsięwzięcia wątpliwe. Tak jak kiedyś epatował kawaleryjskimi szarżami, tak teraz wywołuje skandal, goszcząc na pogrzebie "Krzysia": gangstera z mafii pruszkowskiej, który mu niegdyś pomógł odzyskać samochód.

To miotanie się, niespójność równoległych wcieleń Olbrychskiego, eksploduje w 2000 r. w Zachęcie. Aktor w świetle zaproszonych wcześniej kamer telewizyjnych niszczy szablą kilka zamieszczonych na wystawie Piotra Uklańskiego "Naziści" fotografii (w tym własną) znanych aktorów, odtwarzających w filmach hitlerowców.

Choć Olbrychski na zimno wyreżyserował tę sytuację, stracił kontrolę nad jej konsekwencjami. Stał się wrogiem nr 1 zwolenników sztuki nowoczesnej, został przez nich(w tym przez bardzo cenionych artystów, np. Zbigniewa Warpechowskiego czy Przemysława Kwieka) brutalnie zaatakowany, ale przede wszystkim - wyśmiany, niejako na powrót uwięziony w najgorszych cechach granego przed laty Kmicica. Za to w uświęcone szaty obrońcy tradycyjnych polskich wartości ubrali go konserwatywni, zaściankowi demaskatorzy sztuki współczesnej spod znaku LPR.

A sam Olbrychski, dawny sztandar indywidualistycznego buntu, zaskoczony nie tyle może atakami i szyderstwami, ile nowymi przyjaciółmi i obrońcami, przycichł i zaczął się niezbyt przekonująco tłumaczyć, że chodziło mu tylko o obronę prawa do własnego wizerunku.

Po incydencie w Zachęcie nawet wielu dawnych wielbicieli Olbrychskiego przestało go poważnie traktować, uznało za skamielinę umysłową lub egotycznego pajaca. A może też - zobaczyło coś z samych siebie, czego zobaczyć nie chciało?

Niegdyś całe pokolenie chciało być takie jak Olbrychski. Po latach jakby to on stał się taki jak cała generacja - jego rówieśników i tych nieco młodszych. Miotanie się aktora, w pewnym przerysowaniu, przypomina miotanie się nas wszystkich, którzyśmy czasy transformacji przeżyli jako ukształtowani już w innym świecie ludzie.

Uwielbiamy ten nowy świat, bo jest barwniejszy, wygodniejszy i ciekawszy. A poza tym - bardzo chcemy czuć się w nim u siebie; nie chcemy za to być postrzegani jako nieprzystosowane, postpeerelowskie skamieliny.

Nie cierpimy tego nowego świata, bo przyszłość w nim już nie należy do nas. Bo jest bardziej wymagający, a zarazem bardziej krzykliwy i pospolity. Bo w swym pędzie do nowości pyszni się odkrywaniem mądrości, które my znamy od dziesięcioleci.

Denerwuje nas, gdy w ikonie naszej młodości nagle dostrzegamy poczciwego, głupawo chichoczącego wujaszka, który zachwala lody Koral. Czterdzieści lat wcześniej w filmie "Ranny w lesie" debiutował rolą młodziutkiego partyzanta.

Ten partyzant nazywał się kapral Koral. Sam nie wiem, czy Olbrychski, godząc się na udział w tej reklamie, postanowił zakpić z siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji