Odgrzewane danie
Jerzy Stuhr, reżyser gdyńskiej wersji "Cabaretu" miał trudne zadanie. Wyznał w rozmowie przed premierą, że nie zamierza stać się specjalistą od musicali, ale właśnie ta sztuka, jej literacka i muzyczna warstwa interesowały go szczególnie i dlatego zdecydował się na przygotowanie "Kabaretu" w Gdyni, w Teatrze Muzycznym.
Stuhr jest doświadczonym człowiekiem teatru. To znakomity aktor i nauczyciel zdolnej młodzieży w szkole teatralnej. Widowiska dyplomowe, które przygotowywali jego studenci, prezentowane na przeglądach w Łodzi, zyskiwały krakowskiej szkole sławę i uznanie. Studenci Jerzego Stuhra patrzą na "swojego profesora" z uwielbieniem. Jest z pewnością guru, oddziaływającym na młodzieńczą wrażliwość tych, którzy wstępują w teatralno-filmowe szranki.
Dlaczego więc gdyńskie przedstawienie, mimo ogromu pracy i wysiłków stało się zaledwie letnią realizacją znakomitego i osławionego już "Kabaretu"? Otóż z pewnością zaważyła na tym obecna kondycja artystyczna zespołu Teatru Muzycznego, a szczególnie brak twórczych indywidualności. Obsadzenie głównych ról w musicalu staje się problemem, bowiem nie wystarczy tylko poprawnie śpiewać i tańczyć, trzeba również mieć osobowość, którą reżyser "odkryję" w trakcie spektaklu.
Nad "Kabaretem" ciąży wersja kinowa. Bardzo trudno więc znaleźć wykonawców, którzy z powodzeniem wpisaliby się w prawie trzydziestoletnią tradycję tego spektaklu. W Gdyni najciekawsi okazali się artyści występujący gościnnie. Jerzy Łapiński w roli Żyda Schulza, który rozumie Niemców, "bo sam wszak jest Niemcem" - jest prawdziwym atutem przedstawienia. Ciepły, pozornie niezaradny, trochę jakby przerażony, próbuje się wpisać w ten okrutny świat rodzącego się hitleryzmu. Bardzo dobrze partneruje mu Krystyna Tkacz, obdarzona pięknym głosem, która tworzy konsekwentną osobowość pani Schneider - Niemki dbającej o własne finansowe interesy. Potrafi ona zgasić poryw serca, bowiem rozumie narodowe konieczności. Natomiast gdyńska młodzież teatralna, choć już ograna na scenie za poprzedniej dyrekcji, w "Kabarecie" jest zaledwie poprawna. Elżbieta Mrozińska jako Sally w scenach lirycznych jest niezbyt przekonywająca i choć dysponuje dobrym głosem i śpiewa czysto, nie potrafi nadać odtwarzanej postaci głębi i osobowości. Cliff w wykonaniu Grzegorza Gzyla jest właściwie zimny i obojętny, choć fizycznie jakby dostosowany do granej roli. Widać teatralność, natomiast nie widać kunsztu aktorskiego. Podobnie z rolą panny Kost w wykonaniu Ewy Jędrzejewskiej-Musiał. Zaśpiewała swe partie poprawnie i wyrecytowała zapisane kwestie, ale w koncepcji widowiska to za mało. Dariusz Siastacz gra Konferansjera. Ta rola obrosła szczególną legendą. Wydaje się, że dzisiaj Konferansjer powinien wiedzieć dużo więcej o wściekłych latach trzydziestych w "szmirowatym mieście Berlinie". Ciągłe pojawianie się jak deus ex machina to za mało do "ideologii" "Kabaretu". Grzegorz Chrapkiewicz jako nazista Ernst też wydaje się dziwnie wyciszoną postacią. Zbiorówki wokalne (niestety, dykcja młodzieży ze Studium Wokalno - Aktorskiego nie jest najlepsza) jak i baletowe wymagają jeszcze prawdziwego szlifu. Balet wchodzi nierówno, chór często ma kłopoty z bardzo trudną muzyką Johna Kandera. Na szczęście kierownictwo muzyczne Jacka Bonieckiego, który również dyryguje w tym spektaklu orkiestra jest precyzyjne. Orkiestra nieźle radzi sobie z naprawdę trudnymi partiami. Bardzo piękna w tym spektaklu jest scenografia Marka Brauna. Zabudował on scenę monumentalnie (odwołując się do architektury niemieckiej lat trzydziestych), natomiast psychologiczną opowieść o miłości bohaterów zamknął w ludzkiej skali. Dobrze są zaprojektowane wnętrza mieszkania pani Schneider, a także bawi oko wystrój kabaretu z obowiązkowymi schodami.
Gdyński "Kabaret" z pewnością będzie się jeszcze docierał. Po dość długiej przerwie bowiem jest to znowu duża i ambitna realizacja nawiązująca do najlepszych tradycji musicalowych. Program wydany z okazji tego spektaklu jest prawdziwą ozdobą.