Artykuły

Tapczan w Portofino czyli banał, ale piękny...

"Klub Samotnych Serc "Portofino" w reż. Łukasza Czuja w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie. Pisze Jarosław Mixer Mikołajczyk w portalu popcentrala.com.

Z tym piękny banał w tytule recenzji; to o tapczanie i o miłości... Raczej... O samym spektaklu to było by zbyt proste, choć nie aż tak dalekie prawdy. Rzecz nawet nie w tym, że spektakl banalny, choć jeśli nawet - to nie bardziej niż bywa takim życie. Konwencja współczesnej śpiewogry, jak mawia sam reżyser to dość trafne określenie. Musicalem to "Klub samotnych serc Portofino" nie jest. Taka forma pomiędzy montażem, a spektaklem muzycznym dość popularna w teatrach muzycznych lat 80-tych. Ruch sceniczny jest raczej przegrupowaniem aktorów w mniej lub bardziej akademijne ustawienia, pod wykonanie kolejnej piosenki, tak bywa zazwyczaj, momenty takiego montażu słowno-muzycznego dostajemy też w gnieźnieńskim Portofino.

Udaje się jednak reżyserowi #Łukasz Czuj i pani choreograf #Paulina Andrzejewska uniknąć pewnego rozbicia, i wrażenia kanciastego zestawiania segmentów piosenkowych. Jest to o tyle ważne, że widz wbrew pozorom nie jest jedynie uczestnikiem jakiegoś szczególnego koncertu życzeń. Opowieść zbudowana z puzzli, którymi niewątpliwie są poszczególne piosenki, ma w sobie rytm i potoczystość, teksty - spoiwa pomiędzy piosenkami nie pozostawiają wrażenia grubego spawu, jeśli nawet są łącznikiem to na tyle elastycznym, że widz mimowolnie ogląda jedną spójną opowieść o miłości, rozczarowaniu i nadziei. Uniwersalna scenografia #Michał Urban, gdzieś tylko w pewnej linii dotyka lat 50-tych i 60-tych, mimo wszystko pozwala budować odniesienia emocjonalne poza czasem. Jeśli w odbiorze widza funkcjonuje czas, to raczej jako osobiste wspomnienie lat młodzieńczych, czy dojrzałych miłości. Ta klamra polskich lat PRL-u jest czytelna, ale na tyle delikatnie, że widz, który nie pamięta już tych piosenek i ich czasów, odnosi to co idzie ku nie mu ze scen, do własnych wspomnień i własnej emocjonalności. W dużej mierze udało się osiągnąć rzecz trudną przy tak jednoznacznym repertuarze i konwencji podróży sentymentalnej. Klub samotnych serc Portofino, jest na tyle otwarty, że sentyment zdarza się zarówno widowni starszej, dla której nawet konkretne piosenki są pełne konkretnych wspomnień, emocji i wzruszeń, ale też widzowi, który dopiero zaczyna swoją przygodę z miłością i jej wszelkimi naturalnymi konsekwencjami.

Bardzo dobre opracowanie muzyczne i aranżacja, czasem dalekie od wdrukowanych w świadomość zbiorową pierwotnych wykonań, pozwoliło zarówno reżyserowi jak i aktorom mówić do widza mimo wszystko własne historie i przynajmniej po części własnym językiem. #Marcin Partyka podszedł do materiału z ogromnym szacunkiem, bez nonszalancji tak dziś powszechnej, ale też nie na kolanach. Nie da się ukryć to jedna z mocnych stron przedstawienia.

Sam zespół muzyczny zagrał to co trzeba dokładnie w punkt. Aż się chciało momentami trochę odsłonić kotary, dać publiczności popatrzeć na orkiestrę. Akordeon czarował momentami pięknie, Andrij Melnyk wie po co zakłada kastę i jak wycisnąć tyle ile powinien i z jednej i z drugiej ręki. Gitary zależnie od piosenki i jej formy, pokazują umiejętności Wojciecha Winiarskiego, gitarzysta ma jednak świadomość, że orkiestra gra tu do tańca i śpiewania, a nie by brylować ponadto. Trębacz także zna miejsce swojego instrumentu, obecność zaznacza z ogromna wrażliwością. Patryk Rynkiewicz zna swoje rzemiosło. Rzecz jasna bazą kwartety staje się kontrabas. Rytmiczna podstawa kontrabasu Pawła Głowackiego, ani na moment nie wypada poza dyscyplinę i żelazne granie tak jak ma być zagrane.

Praca aktorów w tym spektaklu, to w ogromnej części śpiew. Trzeba przyznać, że ustawienie wokali przez Natalię Braciszewska - Kijak, nade wszystko ujawnia pełną świadomość zarówno możliwości jak i niemożności aktorów. W kilku przypadkach, chyba właśnie świadomość tego czego konkretni aktorzy nie wyciągną, pomogła zbudować dobry wokalnie spektakl. Aby wyłapać, który z panów ma większe problemy ze śpiewaniem trzeba by się bardzo wysilić. Całość bardzo dobrze funkcjonuje w warstwie wokalnej. Nie mamy tu być może, wokalnych popisów, że gęsia skórka, czy divy z opery, a jednak są bardzo ładne momenty piosenki aktorskiej. Przede wszystkim u pań, choć "Besame mucho" Karola Kadłubca niby zaśpiewane zwyczajnie, a jednak zagrane bardzo zgrabnie robi wrażenie.

Zacznijmy jednak od początku, a jest od czego zacząć. Intro powierzone Wojciechowi Kalinowskiemu, zabrzmiało tak jak zabrzmieć powinno. Przez moment rodzi się pytanie czy jest na scenie Roman Wilhelmi - mistrz niedościgły podobnych ról, a jednak po raz kolejny aktorstwo Kalinowskiego budzi to skojarzenie. Ten sam aktor świetnie wpisuje się "Małe piwko".

Panie praktycznie w każdej piosence trafiają. Zabawa podmiejska wybija się zarówno zespołowo jak i śpiewem samej Justyny Kokot. Trudno mówić o jakiś szczególnych momentach. Cały spektakl bardzo równo zagrany i zaśpiewany. Prosty i piękny element wyliczanki i brawurowe "Praczki z Portugalii".

Żonglerka nastrojem i stylistyką. Od kabaretowo wodewilowej piosenki po klimat wyjęty z nabożeństwa około prawosławnego. Z momentów niebezpiecznych, czyli tych, w których aktorom przyszło śpiewać pieśni, których pierwsze wykonania urastają do kanonicznych: "Brzydula i rudzielec" - świetnie utrzymane na granicy operetkowego pastiszu. Michalina Rodak daje tu radę śpiewając dokładnie tyle góry ile jest w stanie wyciągnąć. Maniera nie przekracza granic, a uwalnia od zderzenia z wersją Marii Koterbskiej. Podobny aktorski fortel w inną stronę kiedy Leszek Wojtaszak śpiewa "No co ja ci zrobiłem" niby trochę jak niezapomniany Wiesław Gołas, a jednak po swojemu. Takich ucieczek od ciężaru oryginału jest kilka, wydaje się jednak, że to świadome poszukanie nowego klucza.

Zespołowo genialne opracowanie i wykonanie "Cum gali" z tekstem Agnieszki Osieckiej. Prawie blisko żydowskiej wersji "Zum gali gali", jest nieco podobnie do tego co wyśpiewała tym utworem Sława Przybylska. Zbiorowe trochę "szantowo" brzmiące śpiewy, dają jednak niebywałą energię i moc tej pieśni.

Dobór piosenek dość szczególny; układ, który może nie buduje monolitu, a jednak bez przypadkowości... Jeśli nawet opowieść, którą snują nam twórcy przedstawienia mogłaby być modyfikowana, spina się w całość.

Od nieśmiałych zalotów: Ania Pijanowska w piosence "Mój nieśmiały chłopak", swoje wokalne walory pokazuje też Justyna Polkowska, choćby w "Bo mną nie chce poniewierać nikt... Po randki przez wyrzekania: Bo mój mąż łowi ryby i On gra na skrzydle..." Złość i zazdrość jest też częścią opowieści tu zgrabnie w piosence "Teresa! Daj spokój" radzi sobie Maciej Hązła. Martyna Rozwadowska, trochę na przerysowaniu głupich min, bardzo dobrze wokalnie i w partii z Karolem Kadłubcem.

Z momentów uroczych, w pewnej nieporadności ładnie odnajduje się Wojciech Siedlecki trochę jak zbereźny starzec, trochę jak sztubak w "Niemoralnych dziewczynach".

Momentów uroczych jest zresztą więcej w tym spektaklu bez fajerwerków, a jednak na bardzo dobrym poziomie. Jeśli nawet widz nie zanosi się śmiem, to jednak dość często uśmiecha się pod nosem do siebie, do wspomnień, do własnych skojarzeń...

Ruch w momentach tanecznych świetny. Nadmierna statyczność pewnych scen, przerzucanie aktorów w różne plany sceny bywa jak na apelu, na szczęście rozmywa się. Uwiera tylko nieznacznie.

Zapewne dość łatwa do pominięcia a nie bez znaczenia rola Michała Chludzińskiego w autorstwie scenariusza.

Spektakl: bez wymóżdżenia, bez rozkminek zaangażowanych społecznie, bez walki o coś, z kimś i walki jako takiej i innych nadużyć... Po prostu dobry teatr, który pozwala zapomnieć o problemach, o stresie, i o tej walce... Trochę pozwala też spojrzeć na siebie z przymrużeniem oka w nieco zakrzywionym lustrze...

Dobry spektakl, który bardzo dobrze się ogląda, nawet jeśli temat bywa banalny, to jest to banał zaczerpnięty z naszego życia, nie pozbawiony uroku. Wydaje się, że właściwie można by słowa, wypowiadane przez Justynę Kokot: banał ale piękny, może nie w skali 1 do 1 ustawić w opisie facebookowego wydarzenia zapowiadającego spektakl. Nie jest to jednak pełna recenzja bo spektakl jedynie bywa banalny i to z założenia, bywa też piękny. Dużo bardziej pasuje nadużyte w tej recenzji słowo uroczy. Bo to jest spektakl uroczy. Na tym również polega magia teatru, że tapczan jest gwarantem miłości w finale.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji