Mistrz i Sztukmistrz (fragm.)
Byłem ostatnio na dwóch spektaklach, o których niełatwo zapomnieć. Trzeba je zobaczyć wielokrotnie, aby ogarnąć całą wieloznaczność obu dzieł, opartych na dwóch wybitnych utworach literackich, niesłychanie skomplikowanych w warstwie narracyjnej, w których realistyczne, często drobiazgowe opisy środowiska stanowią tło, więcej - podstawę akcji, zrodzonej z filozoficznego założenia, tkwiącego korzeniami w metafizyce. Opera Rainera Kunada "Mistrz i Małgorzata" do libretta Heinza Czechowskiego według powieści Michała Bułhakowa w Teatrze Wielkim w Warszawie i "Sztukmistrz z Lublina" Isaaca Bashevisa Singera w adaptacji Michała Komara z muzyką Zygmunta Koniecznego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu.
Autorzy adaptacji scenicznych obu powieści wybrali z ogromnego materiału literackiego, obejmującego historię wielu niezwykle wyraziście nakreślonych osobowości, dzieje zmagania się z losem i z własną słabością bohaterów, którzy - przeszedłszy znaczoną atrakcyjnymi wydarzeniami drogę życia - znajdują wolność wewnętrzną i cel swego istnienia w spokoju odłączenia się od otaczającego świata. W obu spektaklach muzyka zarówno tworzy klimat, spełnia rolę stymulatora wrażeń, potęguje nastrój, charakteryzuje psychikę, uczucia i działania bohaterów, jak i stawia pomost między scenicznym opisem realiów a zawartą w utworze filozofią.
BUŁHAKOW W TEATRZE WIELKIM
"Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa - cóż to za wspaniałe, jakże bogate w wątki narracyjne i filozoficzne, wieloznaczne dzieło, skoro zdołało zapłodnić wyobraźnię tylu twórców. Bohaterowie Bułhakowa znaleźli się już wielokrotnie na scenie teatrów dramatycznych, w filmach, spektaklach telewizyjnych i wreszcie w przedstawieniu operowym, a każda adaptacja mówi o innym aspekcie powieści, każda wydobywa z niej inny wątek. Pamiętam film Wajdy, wstrząsająco opowieść o sumieniu Poncjusza Piłata, inscenizację Marczewskiego w teatrze wałbrzyskim, w której został ukazany konflikt ludzkiego uczucia z nieprzezwyciężoną krótkotrwałością istnienia człowieka; niezwykle interesującą opowieść filozoficzną Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym, w której konfrontacja prawdy w sporze Jeszui i Poncjusza Piłata z ironiczną oceną współczesnego świata tworzy osobliwe oskarżenie współczesności.
Opera romantyczna (jak swoje dzieło nazwał Rainer Kunad) "Mistrz i Małgorzata" w Teatrze Wielkim jest moralitetem, w którym pierwiastki dobra i zła ścierają się z sobą, kształtując losy bohaterów. Znakomite urządzenia techniczne, obfitość światła, ogromna przestrzeń sceny pozwoliły realizatorom na wydobycie fantastycznych zjawisk, towarzyszących wizycie w Moskwie gości z piekieł pod wodzą wielkiego maga Wolanda.
Przed kilkunastu miesiącami widziałem w Karlsruhe prapremierę opery Kunada, którego muzykę znałem już z poprzednich jego oper komicznych ("Mistrz Pathelin", "Amfitrion"') i z dramatu muzycznego o tragicznym życiu van Gogha "Vincent" (o drezdeńskiej realizacji tej opery pisałem w Z.L.). "Mistrza Pathelina" i "Vincenta" pisał Kunad techniką dodekafoniczną, utrzymując melodyjność i klarowność frazy muzycznej. "Mistrz i Małgorzata" to jakby nowy rozdział w jego twórczości, opera pisana w systemie tonalnym dur-moll, muzyka emocjonalna, nierzadko ilustracyjna, oddająca ironiczny klimat scen satyrycznych, dziwną atmosferę scen fantastycznych, pełny dramatycznego napięcia nastrój wątku biblijnego, splatanie realizmu z fantastyką, tak charakterystyczne dla powieści.
Jurij Lubimow, inscenizator w Karlsruhe, skameralizował dzieło Kunada, dążąc do jak najwyraźniejszeso skonfrontowania dziejów konfliktu Jezusa Nazareńskiego i Piłata z dziejami Mistrza w konflikcie z otaczającym go światem. W Warszawie powstało wielkie widowisko, pełne efektów scenicznej iluzji, którego bohaterem jest Mistrz, jego dzieje od odrzucenia powieści o Poncjuszu Piłacie przez ortodoksyjnego krytyka, prezesa moskiewskiego Związku Literatów, poprzez przymusowy pobyt w klinice psychiatrycznej, powrót do izdebki w zaułku w pobliżu Arbatu i wreszcie pośmiertną podróż z Małgorzatą i Wolandem do kresu wędrówki, jakim jest "nowy dom'", zagłębienie się w ciszy wieczności. Na kanwie dziejów Mistrza, między biegunami krzywdy i zadośćuczynienia, rozgrywają się dzieje fantastycznych czynów Wolanda i jego diabelskiej ekipy, ponadczasowej udręki Piłata, zrodzonej z wyrzutów sumienia po wydaniu Jezusa Nazareńskiego na śmierć, dramatycznych poszukiwań Mistrza przez kochającą go Małgorzatę i wreszcie przeobrażenie Bezdomnego z poety-grafomana, miotającego się wśród sprzeczności otaczającego go świata, w głęboko czującego, mądrego człowieka, który w cierpieniu obserwując drogę Mistrza od niepokoju nie spełnionych marzeń do spoczynku w spokoju śmierci, zrozumiał prawdę i sens życia.
W inscenizacji warszawskiej ten końcowy akcent został wyraźnie uwydatniony, zgodnie z konkluzją powieści. "Posłuchaj jak cicho - mówi u Bułhakowa Małgorzata w ostatnim rozdziale - a piasek szeleścił pod jej bosymi stopami. - Słuchaj i napawaj się ciszą...". "Po upływie życia wypełnionego cierpieniem Mistrz i Małgorzata zasłużyli na dom spokoju, nie światłości. Wprawdzie Małgorzata mówi "To będzie wieczny twój dom", ale myli się, choć łatwo jej to wybaczyć - pisze w eseju "Jak powstała moja opera" Rainer Kunad - W światłość bowiem musimy wejść któregoś dnia wszyscy. To jest zarazem największa nadzieja, która przenika tę powieść, tę operę. I to właśnie chciałem przyoblec w muzykę..."
I to wydobywa z Kunadowskiej muzyki Robert Satanowski - klimat dramatycznej rozterki w poszukiwaniu prawdy, fantastyki, grozy, zgrzytliwej satyry, liryki w muzycznym opisie uczuć Małgorzaty, zjadliwy dowcip w scenach charakteryzujących środowisko literatów i mieszczuchów, wreszcie atmosferę roztapiania się w mistycznym klimacie, wyciszenia zakończonego optymistycznym, wybrzmiewającym akordem.
Pełna fantazji akcja i muzyka pozwoliły Andrzejowi Majewskiemu na stworzenie równie fantastycznej scenografii, która aczkolwiek zamyka się w otaczającej scenę wielopiętrowej "klatce dla ludzi" bloków mieszkalnych Patriarszych Prudów, ale w tym otoczeniu, jak w widzeniu sennym, tworzą się nadrealistyczne obrazy kamiennej Ściany Płaczu w scenach Jezusa z Piłatem, labiryntu żelaznych krat kliniki psychiatrycznej, nadscenki moskiewskiego Variete, cmentarza i sali balowej wolandowskiej "Nocy Walpurgii", pustyni świata, nad którą żeglują po śmierci Mistrz z Małgorzatą w towarzystwie Wolanda do pustej przestrzeni ciszy.
Przy koniecznej w strukturze dzieła operowego kondensacji wydarzeń zniknęła w libretcie Czechowskiego większość obrazów realistyczno-satyrycznych moskiewskiego środowiska literackiego, tragikomiczne przygody kierownictwa Variete, fantastyczne wydarzenia w czasie odwiedzin mieszkania nr 50 przy Sadowej 302 A, i wiele wątków obyczajowych, tak soczyście opisanych przez Bułhakowa. Groteskowe opisy ludzkich wad, błędów, głupota zarządzeń, które zmienić może jedynie interwencja diabła - będącego, zgodnie z mottem z "Fausta" Goethego, umieszczonym na karcie tytułowej powieści, "Częścią tej sity, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro" - są w operze zaznaczone jedynie marginesowo, na pierwszy plan, jak już powiedziałem, wysuwają się dzieje Mistrza i miłość Małgorzaty. Wątek biblijny sprowadzony jest do przesłuchania Jezusa Nazareńskiego przez Piłata, spóźnionej wędrówki Mateusza Lewity na Golgotę, wreszcie do rozmowy Piłata z Mateuszem, w której wyniku Piłat zostaje zwolniony od ciążących na nim od wieków wyrzutów sumienia i doznaje wewnętrznego oswobodzenia. Również i Frieda dzieciobójczyni, dzięki miłosierdziu Małgorzaty, otrzymuje wolność od męki wieczystej pamięci, jak i sam Mistrz i sama Małgorzata zdobywają wolność spokoju dzięki dążeniu do prawdy w świadomości wolnego wyboru.
Tę trudną do ukazania w spektaklu operowym filozoficzną prawdę wydobył reżyser Marek Grzesiński w sposób zrozumiały, prowadząc skomplikowaną akcję ogromnego widowiska w sposób jasny i konsekwentny, nie rezygnując przy tym z efektów fantastyki Wielki Mag Woland ku przerażeniu poety Bezdomnego znika w obłoku dymu, głowa konferansjera Bengalskiego odrywa się na oczach widzów od szyi. Małgorzata śpiewając wylatuje na miotle w przestrzeń ogromnej sceny (swoją drogą przez cały czas tej podniebnej podróży drżałem, by nie pękła linka lub szelki podtrzymujące śpiewaczkę bujającą w powietrzu na zawrotnej wysokości!), makabryczni goście werandowego balu wydobywają sie z grobów cmentarza. Bal u Wolanda, owa Bułhakowowska "Noc Walpurgii", rozpoczyna się w Teatrze Wielkim wyłaniającym się z otchłani, pełnym grozy polonezem na kilkadziesiąt czarnych par (układ Emila Wesołowskiego). Na dalsze jednak sceny balowe, malowane przez Bułhakowa z takim bogactwem wyobraźni, a także na opisane w powieści z szatańską złośliwością, zaaranżowane przez Wolanda w Variete przebieranie dam w zagraniczne ubiory, jakby zabrakło już reżyserowi konceptu, którym tak hojnie obdarzał inne fantastyczne sceny.
Śpiewaków nie rozpieszcza Kunad popisowymi partiami wokalnymi. Kreujący główne partie artyści mają niemało do śpiewania - zadania trudne wokalnie i muzycznie - ale po większej części są to recytatywy rozrzucone na szerokiej skali, wyposażone w duże kontrasty dynamiczne, ozdobione nielicznymi fragmentami melodii, charakteryzujące stan psychiczny bohaterów, nie dające jednak - jak to bywa we współczesnej muzyce wokalnej - możliwości do rozwinięcia dłuższej, efektownej frazy. Najbogatszą wokalnie partię otrzymała Małgorzata. Śpiewały ją Jadwiga Teresa Stępień i Wanda Bargiełowska. Pierwsza, obdarzona głębokim altem i demoniczną urodą, zachwycała niskim, nieomal barytonowym brzmieniem głosu jako królowa satanicznego balu Wolanda; druga, liryczna blondynka, ujmowała wdziękiem, szlachetną barwą głosu i interpretacją w scenach lirycznych, zwłaszcza w wielkiej scenie rozłąki ze światem. Mistrz (Krzysztof Szmyt i Kazimierz Pustelak) - szlachetny, pokrzywdzony, cierpiący! Kunad nie wyposażył tej prowadzącej w spektaklu postaci w znaczącą partię wokalną, powierzając natomiast duże zadania wokalne i aktorskie Wolandowi. Jerzy Ostapiuk, który kreował Wolanda na pierwszej premierze, nagle zachrypł. Aby nie zrywać premierowego przedstawienia (drugi w obsadzie Leonard Mróz był również niedysponowany, już od dłuższego czasu), znakomity bas śpiewał, a raczej szeptał swą partię do mikrofonu ukrytego w fałdach kostiumu. Niestety, równowaga brzmieniowa i aktorska spektaklu bardzo na tym ucierpiała, gdyż Woland musi potęgą głosu już to dominować nad otoczeniem, to znów wyposażonym w wewnętrzną siłę mezzavoce ironizować, inspirować do szatańskich sztuczek. Na szczęście w drugiej premierze tę odpowiedzialną rolę objął w nagłym zastępstwie Marek Wojciechowski, który w kilka godzin nauczył się ogromnej partii, dobrze ją zaśpiewał i zagrał, ratując przedstawienie. Spośród kilkudziesięciu wykonawców bardzo licznych - a często, jak to w moralitecie, dość jednostronnie potraktowanych partii - należy jeszcze wymienić dramatyczną partię poety Bezdomnego, którego przemianę z zastraszonego, bezwolnego grafomana na pełnego godności głosiciela prawdy dobrze interpretował Ryszard Morka, oraz utrzymaną wprawdzie w cieniu dziejów Mistrza i Małgorzaty, niewielką, ale ważną dla wyjaśnienia idei utworu, partię Piłata, śpiewaną przez Jerzego Artysza i Bronisława Pekowskiego.