Ucieczka przed legendą
"Cabaret" {#au#1610}Kandera{/#}, Masteroffa i Ebba gościł ostatnio na scenach kilku polskich teatrów. Nic dziwnego, że po słynny musical sięgnął również Teatr Muzyczny, niegdyś jedna z najlepszych scen muzycznych w kraju.
Za powodzenie tego przedsięwzięcia trzymali kciuki i fani legendarnego filmu Boba Fosse'a i miłośnicy wielorakich talentów Jerzego Stuhra, który zdecydował się wyreżyserować gdyński spektakl. Jak to się stało, że "Cabaret" okazał się serią rozczarowań, zmarnowaną szansą na muzyczny przebój sezonu?
Jerzy Stuhr próbował w swojej inscenizacji uciec przed legendą filmu Fosse'a. Opierając się na, odmiennym niż scenariusz filmu, libretcie, inaczej rozłożył akcenty. Wyeksponował wątki obyczajowe: historię związku Cliffa i Sally i miłości pani Schneider i Schudza, Niemki i berlińskiego Żyda. Obydwa wątki miłosne dzieją się w przedhitlerowskich Niemczech, w Berlinie szalejącego bezrobocia, perwersyjnych kabaretów i na razie jeszcze konspiracyjnych, faszystowskich bojówek.
Marek Braun, krakowski scenograf, zbudował na obrotowej scenie gdyńskiego teatru dwie przestrzenie sceniczne. To, co obyczajowe, prywatne istnieje w mieszczańskim saloniku. Metaforyczną przestrzenią historii są kabaretowe schody, które zamyka monumentalna ściana. Te dwa światy w inscenizacji Jerzego Stuhra istnieją jednak same dla siebie, są na siebie ,,impregnowane". Na schodach trwa koncert kabaretowych min i gestów - ironiczne lustro historii, która oszalała. W mieszczańskim pokoiku gra się realistyczną obyczajówkę. Obydwa porządki pozostają w stosunku do siebie w jakiejś niejasnej relacji. Z niewiadomych powodów ruch obrotówki, zmiany scenografii, miast dynamizować spektakl, potęgują monotonię widowiska. W ogóle - gdyńskiemu "Cabaretowi" brakuje temperatury, gorączkowego rytmu, dramatycznie spotęgowanych efektów - właśnie w letniej temperaturze utonęła ważna scena z piosenką "Jutro należy do nas".
Gdzie jest w tym przedstawieniu Berlin? Dekadencki, tandetny, jedyny w swoim rodzaju Berlin lat 20. i 30? Złowieszcza fasada w scenografii Brauna to kiepska namiastka miasta, nowoczesnego miejskiego molocha. A szyldy z napisem "Obstgemüse" i czerwone opaski ze swastyką to trochę za mało, by wskrzesić na scenie atmosferę Niemiec na moment przed wybuchem zbiorowego amoku.
Serię rozczarowań uzupełniają aktorzy. Bez rewelacji zagrała, występująca gościnnie, Krystyna Tkacz (pani Schneider). Jerzy Łapiński (Schulz) zbudował wprawdzie wyrazistą rolę, ale za to nienajlepiej radził sobie z partiami mi wokalnymi. Mocno nijakie postacie stworzyli Grzegorz Gzyl (Cliff) i Elżbieta Mrozińska (Sally). Natrętnie diaboliczny, zagrany na jednej nucie był wreszcie Mistrz Ceremonii Dariusza Siastacza.
Jako zagorzały fan filmowej wersji musicalu, Lizy Minelli i niewinnego cherubinka, który u Fosse'a intonował "Jutro należy do nas" szczerze żałuję, że o gdyńskim spektaklu nie można było napisać pochlebnie.