Artykuły

Wierny teatrowi

CHOĆ MIESZKAM w Krakowie od lat (nie licząc epizodu wczesnego dzieciństwa w domu dziadków i z okresu 1923/4) i niemal przez cały ten czas - z pominięciem okupacji hitlerowskiej - stykam się z działalnością scen mojego miasta, a z wieloma ludźmi teatru łączyła mnie i łączy dalsza, czy bliższa znajomość, to muszę się przyznać, że TEGO człowieka nigdy nie poznałem osobiście.

Znałem go za to ze sceny, choć nie występował po wojnie - jako aktor - zbyt często. Co dziwniejsze, kiedy spotykaliśmy się przypadkowo na ulicy, wymienialiśmy grzecznościowe ukłony. Zaczęło się to zresztą wtedy - kiedy ożenił się z moją dawną koleżanką, uczestniczką wspólnych, nowosądeckich zabaw (gdy nasi ojcowie razem służyli w 1 pułku strzelców podhalańskich). Spotkawszy więc - po latach - JĄ i JEGO po raz pierwszy, przeniosłem trochę już zapomnianą znajomość na coraz częstsze, acz tylko oficjalne pozdrawianie się na odcinkach codziennej drogi: mojej do redakcji, jego - do Szkoły Teatralnej. Były to już lata, kiedy (co łatwo się zauważało) te piesze wędrówki odbywał ciężko, pod wpływem postępującej choroby. Ale wyglądał dobrze, może nawet za dobrze, z gładką, zaróżowioną twarzą, zawsze jakby przyozdobioną życzliwym uśmiechem. Tym, który charakteryzuje ludzi dobrodusznych. Wyrozumiałych wobec otoczenia. Może wytworzył takie odczucia długoletni kontakt z młodzieżą, i przyszłymi aktorami - których przez wiele lat przygotowywał do podjęcia pracy zawodowej?

Był bowiem TADEUSZ BURNATOWICZ jednym z pierwszych rektorów i profesorów PWST. Jeszcze u początków (powojennych) studia dramatycznego przy Teatrze im. J. Słowackiego, sprawował funkcję dyrektora owej "szkółki", by później stanąć - jako rektor - na czele nowo utworzonej uczelni wyższej, kształcącej adeptów aktorstwa. I zanim rozwinął się obecny model PWST, Burnatowicz kładł podwaliny pod solidny warsztat teatralny swoich (i pracującego z nim grona pedagogów oraz praktyków scenicznych) wychowanków, którzy nie tylko zbierali potem laury na krajowych scenach, lecz także stawali się wychowawcami w tej samej szkole.

Myślę, że tamte dyrektorsko-rektorskie czasy Burnatowicza, wypełnione pasją pedagogiczną oraz szczególną sympatią do młodzieży wykazującej talenty i pracowitość przy zgłębianiu tajników gry scenicznej - tak pochłonęły jego całą energię twórczą, że nie zostało już właściwie miejsca na osobiste ambicje i wyżycie się we własnym emploi aktorskim.

A TRZEBA POWIEDZIEĆ, że Burnatowicz nie tylko znał swój fach artysty dramatycznego "na wylot'", ale jako początkujący aktor już w latach dyrektury T. Trzcińskiego (1929-1932) doczekał się uznania od samego Boya-Żeleńskiego. Grał podówczas (1930) m. in. rolę Rembo w "Damach i huzarach" Fredry, a później (w 1937) biskupa Stanisława w "Bolesławie Śmiałym'' Wyspiańskiego. Był wierny teatrowi krakowskiemu od pierwszych swych kroków na scenie - i takim pozostał do końca. Wciąż w Teatrze im. J. Słowackiego.

Prawdę mówiąc nie bardzo sobie przypominam tę aktorską młodość Burnatowicza. Pamiętam raczej jego nazwisko z afiszów ostatniego pięciolecia międzywojennego, a nawet owa rola z "Bolesława Śmiałego" rysuje mi się dziś w mglistych konturach, mimo tego, że przedstawienie obejrzałem dwukrotnie. Dopiero po wojnie utkwił mi mocno w pamięci jego znakomity epizod z "Trzech sióstr" Czechowa (1949) w głośnej, klasycznie doskonałej inscenizacji Bronisława Dąbrowskiego. Wciąż mam przed oczami tę, jakby nieforemną postać ze sztuki, pchającą przez opustoszałą scenę dziecinny wózek, na tle przekornie oleodrukowych brzóz, w ramce symbolicznej wymyślonej przez "Duszka" Stopkę. Była to mini-rola, jaką niechętnie podejmują aktorzy, a przecież Burnatowicz - "pan rektor", nie wahał się jej przyjąć. I potrafił błysnąć w tym skrawku tekstu o "rosyjskim zaczadzeniu", na równi z pierwszoplanowymi rolami: On, który jeszcze w roku wyzwolenia Krakowa (grudzień 1915) wystąpił w reżyserowanej przez W. Woźnika "Balladynie" jako Kirkor. Uskrzydlony (dosłownie) - jak stylizowany husarz - przez supersłowiańską scenografię F. Walczewskiego, która wzbudziła mnóstwo kontrowersji, był centralną osobą dramatu na scenie, nawet wbrew tokowi akcji.

POTEM - w r. 1958 wyreżyserował (chyba jedyny raz po wojnie) debiutancką sztukę Wirskiego "Inżynier Saba". Jak sądzę, bez większej satysfakcji artystycznej, bo nie kwapił się po niej do dalszych prób inscenizacyjnych. Z wyjątkiem spektakli dyplomowych w PWST, z których "Głupi Jakub" (1963) wykazywał, że profesor wiedział, czego wymagać od absolwentów Szkoły, aby wprawiali się w solidne rzemiosło tradycyjnych sztuk realistycznych.

Nie będę tu wyliczał wszystkich ról aktorskich Burnatowicza. Grał i te prowadzące (jak zazdrosny Kowal z "Kowala, pieniędzy i gwiazd" Szaniawskiego, czy despotyczny "szantażysta" szlachecki, Strażnik ze "Złotej Czaszki" Słowackiego), i te mniejsze a znaczne (wyższy oficer marynarki w "Oceanie" Sztejna, soczysta postać dandysa Famusowa z "Mądremu biada" Gribojedowa. czy znów piękny epizod jednej z szarych eminencji Watykanu, msg Rigaud w "Urzędzie" Brezy, nagrodzonym licznymi wyróżnieniami przedstawieniu Władysława Krzemińskiego, w "Nocy listopadowej" (oficer), w "Zoo, czyli morderca z filantropii" Vercorsa (prezes sądu), a w końcu jako Laertes z "Powrotu Odysa" Wyspiańskiego).

MIĘDZT LATAMI 1945 i 1909 (od "Balladyny" do "Powrotu Odysa" i "Złotej Czaszki" - obu ostatnich sztuk w reżyserii J. Golińskiego) Tadeusz Burnatowicz nie występował na macierzystej scenie zbyt często. Przeciwnie, bywał tam - jako aktor - gościem. Chyba ze szkodą dla teatru, w którym dał się poznać, już to we wspomnianych "Trzech siostrach" i "Urzędzie" jako mistrz epizodu, już to w największej kreacji aktorskiej swego życia, gdy odtwarzał niezwykle skomplikowaną rolę ojca rodziny z "Powrotu do domu" Pintera. Ta odpychająca odbiorcę, współczesna postać obrzydliwego starucha-stręczyciela, naznaczona niemal całą skalą wynaturzeń zachodniej cywilizacji i kultury - została zagrana przez Burnatowicza z taką ekspresją środków wyrazu, a przy tym w takich ryzach artystycznego warsztatu, że było to wręcz doskonale studium patologii moralnej. Naprawdę kreacja, godnie wieńcząca drogę artysty, który swój talent złożył w ofierze edukacji młodych aktorów. Tu Burnatowicz ukazywał swoim uczniom, na czym polegają dojrzałe umiejętności wyposażenia wewnętrznego postaci na scenie.

NIE WIEM, czy instynkt pedagogiczny nakazywał mu występować "gościnnie" w teatrze, czy też złożyły się na to inne przyczyny - ale żal mi po prostu wielu ról nie zagranych przez tego rasowego aktora "charakterystycznego". Wprawdzie ów termin "charakterystyczny" nie pasuje do pojęć współczesnego warsztatu artystów dramatycznych i jest próbą zaszufladkowania aktorstwa według XIX-wiecznych podziałów - lecz akurat w talencie Burnatowicza określenie to jakby odnajdywało swój głębszy, nieschematyczny sens. Był nieocenionym aktorem charakterystycznym. A jednocześnie człowiekiem skromnym do tego stopnia, że bywał na scenie rzadko. Nigdy go już nie ujrzymy. Bolesny to paradoks w przypadku artysty, który wolał przekazywać wiedzę, doświadczenia i własne zdolności innym, zamiast je samemu w pełni wykorzystać. A może w ten swoisty sposób pozostawał zawsze wierny teatrowi - dając z siebie co najlepsze młodym pokoleniom aktorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji