Witajcie w kabarecie!
Minie wkrótce trzydzieści lat od prapremiery musicalu "Cabaret" Johna {#ay#1610}Kandera{/#} z librettem Joe Masteroffa i piosenkami Freda Ebba, a nam ten tytuł i tak nie przestanie się kojarzyć przede wszystkim z kinem. Chociaż film Boba Fosse'a jest młodszy od muzycznego spektaklu i książki Christophera Isherwooda, będącej dla obu pierwowzorem, to jednak ta właśnie ekranowa wersja z Lizą Minelli zdaje się nie być zagrożona w swej popularności, mimo licznych realizacji teatralnych. Chciałoby się też powiedzieć: niedościgniona, lecz porównywać teatru z kinem nie należy. Innymi dysponują środkami wyrazu, inne mają możliwości i - o czym na ogół nie wiemy - inny materiał literacki. Scenariusz filmu Fosse'a daleko odbiega od tekstu musicalowego libretta i trzeba o tym pamiętać, zanim wybierzemy się do teatru.
A pójść warto. "Cabaret" w reżyserii Jerzego Stuhra, najnowsza pozycja repertuarowa Teatru Muzycznego w Gdyni, ma chyba szansę stania się nową "lokomotywą" w jego programie. Dawno nie oglądaliśmy na tej scenie spektaklu tak pełnego rozmachu, iskrzącego się inscenizacyjnymi pomysłami, bogatego zarówno w treści jak i samej materii teatralnej, a do tego świetnie zrealizowanego i doskonale podanego. To przedstawienie zdaje się przeczyć pogłoskom o kryzysie w zespole TM, przeciwnie - jest dowodem niezłej jego formy, mimo paru gościnnych (a ważnych) partii. Nie jest to spektakl bez wad, a za grzech główny i bodaj jedyny uważam jego emocjonalną neutralność. Gdyński "Cabaret", wbrew oczekiwaniom widza, jawi się jako widowisko "letnie", miejscami nawet chłodne. Być tak nie powinno, lecz jest i to chyba z prostej przyczyny. Berliński kabaret, zgodnie z intencjami autora, pozostaje ośrodkiem utworu i zarazem wielką metaforą rzeczywistości. Stopiona z kabaretową jarmarcznością mroczna, wielce w swej prostocie wymowna scenografia Marka Brauna i liczne kabaretowe "przebitki" podkreślają ów metaforyczny wymiar, a narastająca wokół groza stopniowo daje o sobie znać. Niby więc wszystko jest bez zarzutu, lecz jednak pierwszy akt traci tempo, gubi gdzieś dramaturgię i napięcie, zdominowany przez opowieść typowo obyczajową, bez wyrazistych kontrapunktów. Są w niej sceny i epizody piękne, są momenty wzruszające - jako fragmenty wszakże, bo całość lekko nudnawa. Za to z mocnym finałem, zaręczynową uroczystością, zamykającą tę pierwszą część i zdecydowanie już żywszą częścią drugą, też zresztą świetnie plastycznie i dramatycznie rozegraną w końcówce. Premierowy wieczór przypomniał czasy, gdy chwaliło się w TM perfekcję wykonania scen zbiorowych i zespołowość i brzmienie orkiestry (tym razem dyrygował Jacek Boniecki), ale także dowiódł, że są tu soliści gotowi sprostać trudnym wokalnym i aktorskim zadaniom. Elżbieta Mrozińska jako ekscentryczna, spontaniczna, szczera i zepsuta Sally oraz Dariusz Siastacz jako Konferansjer, demoniczny i komiczny jednocześnie mistrz ceremonii, są tego najlepszym przykładem. To dwie bardzo dobre, zagrane i wyśpiewane role, którymi to przedstawienie "stoi", tak zresztą jak wymaga tego sam tekst. Mrozińskiej partneruje Grzegorz Gzyl, a jego Cliff, oczarowany a potem przerażony Berlinem, choć jeszcze chłopięco naiwny, dobrze już wie, że jednostkowych losów nie da się od polityki oddzielić. W panią Schneider i pana Schultza wcielają się gościnnie Krystyna Tkacz i Jerzy Łapiński, tworząc parę, która naprawdę potrafi wzruszyć, jak wzrusza uczucie przychodzące nie w porę oraz bezradność szarych ludzi w obliczu nadciągającej dziejowej katastrofy. Jej zwiastunem jest nazista, Ernst (Grzegorz Chrapkiewicz), kamień rzucony w sklepową witrynę, niewinna piosenka przeradzająca się w złowrogi hymn i znak swastyki...