Artykuły

Miłość przyszła za późno

"La Traviata" w reż. Tomasza Koniny w Operze Wrocławskiej. Pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

Trzeba niewątpliwej odwagi, by przełamać inscenizacyjny kanon, jakim obrosła w naszych teatrach "Traviata". Widz oczekuje eleganckich salonów, pięknych sukien, wytwornych fraków i bohaterki w finale umierającej na suchoty w nędznym łóżku, za to ze szczęśliwie odzyskanym kochankiem. We wrocławskim spektaklu niby wszystko jest tak, jak powinno, ale "Traviatę" pokazano inaczej niż dotąd na polskich scenach, mimo że ładne kostiumy powinny zadowolić widzów o tradycyjnych gustach

W dobrze znanej "Traviacie" Tomasz Konina dostrzegł bowiem opowieść o śmierci. Przesunął czas akcji ku współczesności i zagęścił zdarzenia. Rozgrywają się one w ciągu kilku tygodni - od Bożego Narodzenia, co uświadamia w I akcie gigantyczna choinka, aż do końca karnawału w finale. Violetta ma zatem bardzo mało czasu, by uciec przed śmiercią i znaleźć wreszcie prawdziwą miłość. Zresztą chyba nie bardzo już tego chce, zdając sobie sprawę, jak jest chora. Kiedy zatem pojawia się Alfred Germont, przyjmie go, ale potem pogodzi się z tym, że go straci. Może tak naprawdę bardziej zależy jej na tym, by znaleźć się w ramionach starego Germonta, bo ojcowskich uczuć też nigdy nie zaznała?

Reżyser próbuje odnaleźć w tej operze poetycką metaforę i w wielu momentach mu się to udaje. Przede wszystkim w pięknie rozegranym finale, kiedy śmierć Violetty pokazał jako odejście - dosłowne i metaforyczne zarazem, choć jest w tym kopia rozwiązania zastosowanego przez niego w łódzkiej "Adrianie Lecouvreur". Dzieło Verdiego przepełnione jest jednak życiowym konkretem, jej bohaterowie to nie symbole, kompozytor pokazał cyniczny, wyrachowany, ale prawdziwy świat, w którym jedynie Violetta, żyjąca z płatnej miłości, zachowuje czystość i szlachetność.

We wrocławskim spektaklu ów świat jest tylko tłem, mimo że wszystkie główne i drugoplanowe postaci są niemal cały czas obecne na scenie. Reżyser także nie epatuje erotyzmem, wpisanym przecież w tę operę. Ale też niemal nikomu z licznego tłumu nie nadaje cech indywidualnych, co świetnie potrafił czynić w swych poprzednich spektaklach. Tu zwłaszcza I akt, zbudowany jest z konwencjonalnych gestów i póz, a na ich tle uczucie Violetty i Alfreda rozwija się niemrawo.

Z pewnością emocji dodaliby temu spektaklowi bardziej doświadczeni scenicznie wykonawcy. We Wrocławiu główne role powierzono dwojgu utalentowanym, ale młodym ukraińskim artystom. Victoria Vatutina (Violetta) śpiewa ładnie, ale w swoim scenicznym debiucie niebyt dobrze jeszcze wie, jak ukazać tak bogatą wewnętrznie postać. Lepiej wypadł świetnie zapowiadający się tenor Pavlo Tolstoy, ale i Alfred jest mniej skomplikowanym psychologicznie bohaterem.

W roli starego Germonta wystąpił Maciej Krzysztyniak, który w II akcie bardzo nakrzyczał na Violettę. Pierwszy raz słyszałem ojca w "Traviacie", który słowa "płacz!płacz!" wyśpiewywał jak rozkaz. Był to nader przykry dysonans zarówno do subtelnej w tej scenie Victorii Vatutiny, jak i do wrażliwej interpretacji muzyki Verdiego przez orkiestrę Opery Wrocławskiej pod batutą Ewy Michnik.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji