Ezoteryczna Infantka
"Urodziny infantki", mało znane opowiadanie Oscara Wilde'a, to oryginalny wybór repertuarowy. Nie na co dzień robi się i ogląda takie spektakle w teatrach lalkowych dla dzieci; warszawska Lalka wyprodukowała je od święta, na jubileusz 60-lecia. W pewien sposób ten bardzo formalny, plastyczny, poniekąd ezoteryczny teatr kojarzy mi się z pokazanym o 10 lat wcześniej na tej samej scenie tajemniczym i niepokojącym przedstawieniem "Orfeusz" Zygmunta Smandzika.
Narracja baśni jest trzecioosobowa, prawie nie ma w niej dialogów, więc adaptacja wydawać się mogła sprawą dość karkołomną. Marcin Jarnuszkiewicz, choć nie umiał nadać jej dramatycznego tempa i poddał się epickiemu rytmowi, raczej wybrnął z tego zadania z tarczą. Przełożył opowieść na sugestywne teatralne obrazy, tłumaczące akcję fragmenty tekstu wkładając w usta różnych aktorów i czyniąc centralną postacią tej smutnej bajki kalekiego karła. Zrezygnował też z symbolistycznej personifikacji ogrodowych kwiatów, ich role także powierzając aktorom - ubranym w pełne kolców kostiumy członków dworu króla Hiszpanii.
Język urodzonej w 1870 roku tłumaczki, Marii Feldmanowej, to czystej wody młodopolszczyzna, choć gdy się dziś czyta Oscara Wilde'a w oryginale, jego język, łatwy w komunikacji z odbiorcą, wcale się takim nie wydaje. Mimo jednak, że zazwyczaj walczę z teatrami stawiającymi barierę językową odbiorcy, tu ceremonialność złożonej, barokowej i pełnej obcych wtrętów mowy jakoś mi się rymowała z ceremonialnością i sformalizowaniem hiszpańskiego dworu. Mało tego, przez wędzidła takiego języka tym mocniej przebijają się - a w wykonaniu aktorów Lalki są to intencje niezwykle czytelne - podłość, małostkowość, poczucie wyższości, złośliwości, drwina, szyderstwo i okrucieństwo. (Na marginesie dodam, że coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w istocie jest to jednak spektakl dla dorosłych; młodzi widzowie mogą go dobrze odbierać na poziomie emocji, starsi zaś mogą się cieszyć także ze swych kulturowych kompetencji odbiorczych, o ile je posiadają).
Ogromną rolę odgrywa w tym spektaklu światło (ustawione przez Mirosława Poznańskiego), a także specyficzny układ sceny, na której zbudowano coś w rodzaju japońskiej "drogi kwiatów", na końcu której, na wysokości ostatnich rzędów, siedzi król (Grzegorz Feluś) i jego malownicza świta. Autorką jednej z najlepszych w swojej karierze scenografii jest Joanna Braun, ruch sceniczny opracował, w niemal tanecznych kadencjach, Władysław Janicki. Samo wejście grupy wielmożów z feretronami i krzyżami z głębi znacznie obniżonej sceny robi ogromne wrażenie, choć grupa to nie bardzo liczna, złożona z królewskiego brata, Piotra Aragońskiego (podejrzewanego o otrucie w niespełna rok po ślubie królewskiej małżonki), królewskiego spowiednika i inkwizytora oraz księżnej rozdwojonej na dwie damy dworu - jedną w dziwacznej rogatej peruce i drugą, w nakryciu głowy uzbrojonym w złote kolce. Ten kanciasty, zamaszysty orszak, złowrogi i niesympatyczny, choć imponujący połączeniem czerni i złotogłowia, to zarazem publiczność na pełnych atrakcji, tytułowych urodzinach dwunastoletniej infantki, jak i aktorzy, wypowiadający fragmenty narracyjne i ironiczne komentarze Wilde'a.
Głównym bohaterem jest, jak powiedziano, kaleki Chłopiec, mały węglarczyk którego kupiono od ojca, by swymi grymasami i pociesznymi ruchami w pokracznym tańcu ubarwił uroczystość. Po raz pierwszy przedstawiony zostaje jako postać z noszonej na piersi przez wędrownego aktora (Roman Hole) scenki włoskich marionetek. Ten sam marionetkarz odegra w centralnej części przedstawienia niezwykle wzruszającą opowieść o młodzieńczej miłości króla i pochodzącej z Francji pięknej królowej. Opowieść o jej śmierci, zabalsamowaniu zwłok i umieszczeniu ich w kaplicy, do której król chadza, nie bacząc na etykietę i dając upust żałobie, co wprawia w złość i zazdrość jego piękną córkę. Zestawienie żywego aktora rozpaczającego nad maleńką laleczką daje silny emocjonalny efekt. Król w swym nieszczęściu jest duchowym bratem karła, który w ciągu jednego popołudnia na dworze przeżywa właściwie całe swoje życie, dotąd ograniczone do lasu, gdzie przyjaźnił się tylko z ptakami i owadami. Żyje złudzeniem miłości księżniczki, doznaje odtrącenia i na koniec odkrywa straszną prawdę o swej śmieszności i kalectwie.
Prawdę, która łamie mu serce i czyni bezwładną lalką - jeden król lituje się nad jego biednym martwym ciałem. Monika Babula po raz kolejny (po znaczących rolach w Królu Olch i Sklepie z zabawkami) wcieliła się w dziecko, naiwnego chłopca o czystym sercu, gubiącego swą prostoduszność wraz z więdnącymi płatkami róży, otrzymanej w darze od infantki, potarganej i odrzuconej w chwili śmierci. Jej gra nie jest imitacyjna wobec słowa, wobec opisów Wilde'a, lecz dopełnia je emocjami, spojrzeniem oczu, spontaniczną radością i najgłębszą rozpaczą. Zanim jednak ta prosta w gruncie rzeczy opowieść dobiegnie końca, teatr czaruje cudami. Infantka, grana przez lalkę i aktorkę, jakby zeszła z obrazów Velazqueza. Jej echem i cieniami są małe towarzyszki zabawy; chłopcy natomiast to kopie książątek z hiszpańskiej galerii dworskiego portretu. Mistrz ceremonii (ruchliwy jak iskra Mariusz Laskowski) przedstawia kolejne atrakcje: sztukmistrzów, podniebnych ekwilibrystów, grupę Cyganów, chłopców z katedry w Saragossie tańczących maryjny taniec. (Nie wszystkie z tych lalek są udane, mimo zastosowanej techniki, podobnej do bunraku, animacja pozostawia tu wiele do życzenia i - znając treść bajki Wilde'a - żałowałam, że nie zamieniono scen grupowych na przykład na potencjalnie znacznie bardziej atrakcyjną teatralnie scenę zaklinania węży). Bardzo dobrze, dynamicznie wyszła scena udawanej corridy - jeszcze jedna okazja, by karzeł w akcie współczucia dla słomianego byka po feerii infantylnej zabawy okazał całą swą ludzką wrażliwość. Wzrusza, kiedy próbuje wmieszać się w chór ubranych biało, dobranych ze względu na wyjątkową urodę młodych tancerzy z Saragossy, a potem biega po ogrodzie, fantazjując głośno o tym, jak zabierze infantkę do lasu i objawi jej wszystkie jego cuda. Opuszczony przez całe dworskie towarzystwo na czas sjesty, pokłuty przez róże w ogrodzie i wyśmiany przez młodych dworzan trafia do tronowej sali, gdzie odgrywa ostatnią scenę swego życia - grę z lustrem. Odbija się w nim okrutny dwór, wypoczęty i gotów na dalsze atrakcje. Polubiono karła za jego groteskową brzydotę, bo "gra tak dobrze jak marionetka, tylko nie tak naturalnie". Włoski marionetkarz odgrywa w swym małym teatrzyku pośmiertną apoteozę karła i jego taniec z ptakami. On, jako duch, w towarzystwie gołębia idzie do swego nieba, księżniczka zaś ordynuje, by na przyszłość sprowadzano jej towarzyszy zabaw pozbawionych serca. (Szkoda, że w adaptacji wycięto zdanie o tym, że śliczna dziewczynka przez pierwsze lata życia była wychowywana przez swego znanego z okrucieństwa wuja Piotra Aragońskiego, gdy ojciec popadł w szaleństwo po śmierci jej matki - to by wiele tłumaczyło).
Zaletą spektaklu są, powtórzmy, żywioł plastyczny i bardzo dobre zespołowe aktorstwo z paroma wyróżniającymi się emocjonalną temperaturą rolami. Reżysersko baśń mimo pozornej prostoty pozostawia wiele niejasności, zwłaszcza u młodszych odbiorców. Jednak jest to taki teatr, który się pamięta i którego obrazami jeszcze długo potem się śni. Godne i królewskie przedstawienie na tak poważny jubileusz.