Artykuły

Pleć Pleciugo, długo, długo

Szczecińska Pleciuga, jak wiele teatrów powstałych w kilka lat po II woj­nie, w grudniu 2003 obchodziła swoje 50-lecie. To zdanie mogłoby starczyć za informację, gdyby jubileusz był typowym odfajkowaniem rocznicy: spektakl - gra­tulacje - bankiet, i do domu. Tymcza­sem wcale taki nie był i dlatego godzi się napisać o tym, co się przy okazji zdarzyło ważnego, a co w sensowny sposób słu­żyć może integracji środowiska. Dyrek­torzy teatru Zbigniew Niecikowski i Anna Garlicka postanowili przy tej okazji zorga­nizować sesję z udziałem szefów teatrów, animatorów kultury, naukowców i kryty­ków z Polski i Niemiec pod hasłem "Dziś i jutro teatru lalek". Przez dwa dni licz­ni goście zaproszeni z całej Polski oraz współpracujących z Pleciugą teatrów z Schwedt i Berlina (wystąpił nowy przewodniczący niemieckiego oddzia­łu UNIMA Stephen Schlafke) opowia­dali o wszystkim: o swoich placówkach, pomysłach na funkcjonowanie w nowej rzeczywistości, miejscu teatru lalek oraz repertuaru dla dzieci i młodzieży w mniej­szych i większych miastach, o międzynarodowej, sąsiedzkiej współpracy. Tak zaprojektowana sesja wraz z dyskusja­mi prowadzona przez Roberta Cieślaka z Uniwersytetu Szczecińskiego nie miała - co uważam za trafną decyzję - charak­teru naukowego, lecz praktyczny. Był to właściwie ciąg komunikatów o najróżniej­szych sprawach szczegółowych: o admi­nistracji, prowadzeniu zespołów, doborze repertuaru, tradycjach, do których warto się odwoływać, etosie lalkarskim, syste­mach nauczania, festiwalach, idealnych przedstawieniach, dobijaniu się własne­go miejsca na mapie kulturalnej swoich regionów. Inny był siłą rzeczy komuni­kat Lucyny Kozień, która odziedziczyła bielską Banialukę z jej ogromną trady­cją i największym w Polsce międzyna­rodowym festiwalem lalkarskim, a inny Marka Chodaczyńskiego, prezesa Unii Teatru Niemożliwego, który spontaniczne festiwale multimedialne urządza na nadnarwiańskich łąkach, a w ramach działal­ności gospodarczej prowadzi w Radomiu kawiarnię Impossible. Co innego miał do powiedzenia Peter Fabers ze Schwedt, gdzie jest na etacie 99 pracowników, a teatr wspierają hojne dotacje, a co innego Jarosław Antoniuk z Łomży, który w bardzo trudnych warunkach wybudował nowy gmach i co roku urządza kameral­ny festiwalik "Teatr w walizce". Wszystko to razem, wraz z bardzo ciekawą wypo­wiedzią Anny Garlickiej, która opowiada­ła, jak Pleciuga przemyca swój świat lalek ponad granicami, omijając (na szczęście już tylko do maja 2004) idiotyczne przepi­sy, pokazywało bogactwo i różnorodność tych żywotnych instytucji. Dysonansem zabrzmiał jedynie nadesłany na piśmie głos nieobecnego Waldemara Wolańskiego. Powszechne zdziwienie (u Pola­ków) i konsternację (u Niemców) budził fakt, że aktywny działacz UNIMA, z urzę­du choćby odpowiedzialny za stan teatru lalek w Polsce, z dezynwolturą wiesza na nim psy, określając gros placówek mia­nem "fabryczek produkujących maso­wo i na zamówienie przedstawionka zaspokajające zapotrzebowania pro­gramów edukacyjnych, oczekiwania urzędników, pań nauczycielek, urzędni­ków do spraw itd." Szkoda, że autor tego frontalnego ataku nie odłożył na chwilę piły do podcinania gałęzi, na której sie­dzi i nie przybył na dyskusję. Mówi się, że nieobecni nie mają racji - ten przypa­dek pokazuje, że nie zawsze z tego tylko powodu, iż są nieobecni.

Na szczęście Pleciuga, prócz dwu­dniowej konferencji w Zamku Ksią­żąt Pomorskich, zafundowała gościom przegląd swego aktualnego repertuaru, występy gościnne i jubileuszową premie­rę oraz promocję własnej gazety teatral­nej "Gabit". Jedne spektakle podobały mi się bardziej, inne mniej - to natural­ne. Ale patrząc na grę aktorów fantastycz­nie profesjonalnego, pełnego fantazji szczecińskiego zespołu czy entuzjazm białostockich studentów w odtworzo­nych "Żywotach świętych" Wilkowskiego, nigdy nie ośmieliłabym się użyć słów cytowanego już (zapewne niesłusznie w takiej obfitości) Czarnego Piotrusia Wolańskiego, iż jest to miejsce, w ktorym zaczął królować merkantylny duch popytu i podaży, a całość środowiska zmieniła się w towarzystwo wzajemnej adoracji organizujące festiwale same dla siebie; czy że aktorzy traktują bycie w teatrze jak zsyłkę... starając się nie naderwać mięśni i półkul mózgowych. Może nasz wyrafinowany stylista sam pro­wadzi taki teatr; w Szczecinie na pewno go nie ma.

Spośród oglądanych przedstawień najbardziej przypadały mi do gustu te dla dorosłych, grane na małej scenie, czyli "Duvelor - farsa o starym diable" Ghelderodego w reżyserii Konrada Dwora­kowskiego i debiut osiemnastoletniej (w 1999 roku) Agaty Wróbel w reżyse­rii Anny Augustynowicz "Co się dzieje z modlitwami niegrzecznych dzieci". W obu przypadkach zadecydowała o tym ciekawa forma i - mimo oddalającego, lustrzanego odbicia aktorów w "Modli­twach" - intymny kontakt z wykonaw­cami. Taki zespół to skarb, trzeba nań chuchać i dmuchać, co zresztą dyrektor Niecikowski czyni, bo inaczej nie dałoby się podsłuchać w kuluarach zupełnie pry­watnych wypowiedzi, że aktorzy poszliby za nim w ogień.

Bardzo ładnie wypadli studenci, którzy nad "Żywotami świętych" pracowali pod kierunkiem prof. Bohdana Głuszczaka. Miałam tę wyższość nad większością sza­cownych gości, że nie widziałam legen­darnego przedstawienia z 1983 roku, więc nie byłam obciążona wspomnienia­mi kontekstu stanu wojennego i szcze­gólnej atmosfery, jaka musiała wtedy panować. Młodzież śpiewała jak anioły, podając tekst w gwarze góralskiej, lalki i maski Adama Kiliana nic a nic się nie zestarzały i wydaje mi się, że przywie­ziony do Szczecina spektakl dyplomo­wy mógłby być śmiało eksploatowany na każdej zawodowej scenie. Wartością dodatkową był finał, gdyż po oklaskach na scenie stanęli obok młodych wyko­nawców ci, którzy robili taki sam dyplom dwadzieścia lat temu, a sporo ich wylądo­wało w Pleciudze. Takich emocji i wzru­szeń nie da się z góry wyreżyserować.

Nie jestem natomiast przesadną fanką "8 dni stworzenia świata" Krzysz­tofa Raua, bo któryś już raz opiera on swe przedstawienie na jednym formal­nym pomyśle, wirtuozersko - przyzna­ję - go rozgrywając. Co więc było na początku? Tym razem na początku była dętka, bo z dętkowych etiud ten spektakl został stworzony. Nie ma tu ról - są zadania aktorskie, nadto spektakl wydaje mi się zanadto "wsobny", bo dowcip, iż Pan Dyrektor (jako głos) jest jednocześnie Panem Bogiem, jest czytelny dla zespo­łu, a niekoniecznie dla odbiorcy "z mia­sta". Ale oczywiście wstydu nie było, bo doświadczeni aktorzy lubią od czasu do czasu cofnąć się do studenckich czasów i beztrosko powygłupiać.

Jubileusz. Wyznam, że zwykle męczę się przy przemówieniach i oficjałkach, a tu część rocznicowa trwała i trwała. Na szczęście goście-gratulanci prześcigali się w piękności bukietów i oryginalności oracji, na scenie zgodnie zasiadło obec­ne oraz dawne kierownictwo, a wszyst­kich powalił na koniec głos "Ja jako matka", słowem - było fajnie.

I ja tam byłam, to i tamto piłam, śpie­wałam pieśni masowe na cześć Pleciugi i czuję się serdeczną przyjaciółką tego przemiłego, dobrego teatru, gdzie jest dużo repertuaru dla dzieci, wystarczają­co dla dorosłych, a i kąski dla kręcących nosem znawców też się znajdą. Niech żałują ci, którym się nie chciało pową­chać wiatru od morza, bo naprawdę ten jubileusz udał się jak rzadko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji