"Śmieję się jeszcze teraz..."
Niezręczna jest sytuacja recenzenta, który pośród wybuchów ogólnego śmiechu sam bawi się miernie. "Czarna komedia" wywołuje reakcję rzadko w naszym teatrze spotykaną: widownia spontanicznie i prawdziwie się bawi. Czy może być większy komplement dla utworu, który stawia sobie ten właśnie cel? Ów zdrowy śmiech, towarzyszący zagranicznym i polskim przedstawieniom sztuki Shaffera, nadaje wszelkim narzekaniom mniej rozbawionych posmak malkontenctwa. A przecież jest to naprawdę komedia dość wątła. Nie idzie rzecz jasna o jej ambicje: dość mamy na co dzień "głębi" i morałów. Skrupuły krytyka starającego się po powrocie do domu znaleźć usprawiedliwienie dla swej bezinteresownej radości w stwierdzeniu, że "można tę farsę odczytywać rozmaicie - jako krytykę współczesnego społeczeństwa Anglii, jako konfrontację różnych postaw moralnych i obyczajowych, jako sztukę demaskatorską itp. są w ogóle mym zdaniem pozbawione sensu. To jakby patrząc na clownadę, gdzie bohater siada na ziemi, bo usunięto mu stołek, snuć refleksje, że człowiek człowiekowi wilkiem. Idzie więc o rzecz inną. W "Czarnej komedii" jest materiał na przedstawienie najwyżej kilkudziesięciominutowe. Wówczas wszelkie sytuacje będące wynikiem generalnego autorskiego pomysłu, iż wszystko na scenie dzieje się w umownych ciemnościach, są w stanie bawić naprawdę i bez przerwy. Jednoaktówka (i tak nieco przydługa) rozwleczona na pełny spektakl, przedzielony dodatkowo antraktem, zaczyna nużyć. Utwór ten wymaga bowiem skrótów nie rozbudowy i winien być grany tak jak został pomyślany - czyli w połączeniu z innym (niekoniecznie w sąsiedztwie tak zaskakującym jak "Panna Julia" Strindberga, czy tak niedobrym jak potraktowane serio "Niewinne kłamstwo" Shaffera). Potwierdza to praktyka. Bardziej skondensowana i okrojona "Czarna komedia" w krakowskim Starym Teatrze wydawała się sztuką lepszą. Myślę, że reżyser przedstawienia w Teatrze Dramatycznym zdawał sobie z tego sprawę. Świadczy o tym ustawiczna troska, by powtarzające się sytuacje rozwiązywać przy pomocy nieco różnych gagów, zaś część drugą przedstawienia rozegrać w tempie możliwie szybkim. Dłużyznom i powtórzeniom nie zdołał jednak zapobiec. Być może koncepcja zagrania "Czarnej komedii" jako pełnospektaklowego widowiska powstała wbrew jego woli. A w tej sytuacji niewiele miał do zrobienia. Bo choć ten bardzo teatralny utwór dostarcza reżyserowi pola do demonstrowania własnej pomysłowości, narzuca jednak jego wyobraźni pewne ściśle określone schematy reakcji, konfliktów, zachowań. Piotr Piaskowski wzmógł komizm pewnych sytuacji (szarża na Brindsleya przy użyciu elementów jego nowoczesnej rzeźby. Pułkownik w szkockiej spódniczce, wychodzenie bohaterów na widownię etc), inne jednak osłabił. Widać tu pewną prawidłowość. Wszystkie dowcipne nieporozumienia, wynikłe stąd. że bohaterowie nie widzą, zostały wykorzystane w stopniu maksymalnym, zaniedbano możliwości wynikające z faktu, iż sądzą oni, że nie są widziani (jeśli nie liczyć min Gołasa przedrzeźniającego Pułkownika, czy Miss Furnival oraz niektórych gestów Traczykówny). Sukces "Czarnej komedii" zależy zresztą w decydującym stopniu od aktorów. Obsada sztuki w Teatrze Dramatycznym składa się z nazwisk nie wymagających reklamy (Hanin. Szafłarska. Traczykówna. Gołas. Kalinowski. Pokora, w rolach drugoplanowych Gawlik i Skulski). Wszystkie postaci zagrane więc były dowcipnie i przekonywająco. W trudnej sztuce udawania, iż poruszają się w ciemności, ustępowali jednak aktorzy warszawscy swym kolegom krakowskim. Jedynie świetna Ryszarda Hanin wychodzi z tego porównania zwycięsko.