Artykuły

Teatr jest sadomaso

- To nie talent decyduje o karierze, lecz układy. Tak było w moim teatrze, w którym ówczesny dyrektor obsadził połowę swojej rodziny. Nagle dowiedziałam się, że jest ciężko i oprócz grania będę również suflowała. Tylko nikt mi nie powiedział, że przestanę grać, a usiądę na stołek suflerski, że stracę zawód prawie na osiem lat - mówi TOMIRA KOWALIK, aktorka Teatru Wybrzeże.

Jak wyglądała Pani droga do "Pamiętnika z dekady bezdomności" [na zdjęciu], monologu, który gra Pani w Teatrze Wybrzeże? Mam wrażenie, że to dla Pani bardzo osobisty tekst.

Bo bezdomność może dotknąć każdego. Bohaterka nie jest taką stereotypową kloszardką z marginesu czy ze środowiska patologicznego. To kobieta, która skończyła wyższe studia, nawet dwa fakultety, i na skutek różnych życiowych zakrętów trafiła na ulicę. Droga do bezdomności może być krótka. Można nie zauważyć momentu pęknięcia. Stracimy pracę, zjawi się jakiś bank, w którym wzięliśmy kredyty, i zabierze nam mieszkanie... Autorka Anna Łojewska opisała swój los.

Nie odpowiedziała mi Pani, a przecież są takie momenty, że łamie Pani tekst i zaczyna mówić o sobie - Tomirze Kowalik - i o własnym losie, o swoim marginesie życia. Skąd ten pomysł?

Maciej Nowak, dyrektor teatru, zapytał mnie, czy nie chciałabym opowiedzieć o sobie. 'Mam tak bogate życie, że jeśli zaczniemy pranko, to mogę mówić w nieskończoność' - odpowiedziałam. Ale czasem tak robię, zależy, jak mi się tekst układa, jak rozkładają się emocje. Czasem wrzeszczę na bezdomnych, z którymi gram ten spektakl: 'Panowie, podnieście się, ja grałam kiedyś wszystko: od Hamleta do krowy czy od krowy do Hamleta, a później był dół, czarna dziura, ale z tego wyszłam!'. Grałam dużo, i to ważnych ról. Aż pewnego dnia straciłam talent i usiadłam pod podłogą.

Jak to?

To nie talent decyduje o karierze, lecz układy. Tak było w moim teatrze, w którym ówczesny dyrektor obsadził połowę swojej rodziny. Nagle dowiedziałam się, że jest ciężko i oprócz grania będę również suflowała. Tylko nikt mi nie powiedział, że przestanę grać, a usiądę na stołek suflerski, że stracę zawód prawie na osiem lat.

Jak Pani tłumaczono zawodową degradację?

Że tym dorobię do pensji. Łudziłam się, że będę grać nadal. Ale nagle zaczęłam grać ogony, aż i one się skończyły. Tyle że wtedy już nie miałam wyjścia. Gdybym nie miała dziecka, wyjechałabym do innego miasta i szukała pracy. Zdecydowałam się godzić na pewne kompromisy. Z tym teatrem związane jest prawie całe moje zawodowe życie. Zostałam do niego zaangażowana tuż po studiach razem z moim arabskim mężem.

Kim jest Pani 'arabski mąż'?

Abdellah Drissi jest reżyserem. Poznałam go w szkole teatralnej, on kończył studia reżyserskie w Filmówce. Wcześniej studiował reżyserię teatralną w Strasburgu i dlatego już pracował w teatrach łódzkich. Dostał kilka nagród. Opowiem panu, jak wyglądało nasze pierwsze spotkanie. Któregoś dnia weszłam do sekretariatu szkoły teatralnej. Wszedł tam też taki duży, czarny człowiek. Miał loki. Pod pachą trzymał taśmy filmowe. On stał, a ja patrzyłam, w końcu potupał nogami i zapytał: 'Co się tak na mnie gapisz?', i zaczął się śmiać. Poszliśmy na kawę. I wylądowaliśmy w łóżku.

Jak znalazł się w Polsce?

Dostał marokańskie stypendium. Wybrał łódzką Filmówkę, o której wiele słyszał. W tamtym czasie to była wieża Babel, mnóstwo obcokrajowców. Był tak przystojny, że nie było szans, abym się nie zakochała. Wszystkie koleżanki mi go zazdrościły. W dodatku był sześć lat starszy ode mnie! Każda dziewczyna chce mieć starszego i opiekuńczego mężczyznę. Marzenie się spełniało. Ale mój tatuś tupał nogami i mówił: 'Skończysz szkołę teatralną, a on cię wywiezie z Polski i zamieni za kozę'. No więc mój arabski narzeczony przyjechał do moich rodziców i, wręczając tatusiowi koniaczek, mamusi kosmetyki i kwiatki, poprosił o moją rękę. Po ślubie zdecydował, że zostaje w Polsce. Kiedy ojciec lepiej poznał Abdela, powiedział: 'Człowiek jak człowiek, zielony czy niebieski, byle był fajny'.

Jak wyglądało to małżeństwo?

Do wyjazdu z Polski wszystko było dobrze. Wynajmowaliśmy mieszkanie, teatr nam trochę dopłacał. Pensje plus jakieś przypływy gotówki z Maroka pozwoliły nam dobrze żyć. Wyjechałam z Polski tuż przed stanem wojennym, kiedy mąż stał się persona non grata.

Z jakich powodów?

Odmówił współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. I chociaż miał kartę stałego pobytu, kazano mu wracać do Maroka. Nie było łatwo. W 1978 roku urodził nam się syn, a mąż był wzywany na milicję, żeby kablować na kolegów. Zrobiło się niebezpiecznie. Postawili mu ultimatum: 'Albo zostajesz pan w Polsce, robisz wszystkie spektakle i godzisz się na współpracę, albo pan wyjeżdżasz'. W końcu zabrali mu kartę pobytu. Nie miał wyjścia. Wzięłam urlop bezpłatny i z sześciomiesięcznym dzieckiem poleciałam za nim.

Jak wyglądało Pani marokańskie życie?

Mąż pochodzi z rodziny inteligenckiej. Ma dwie wykształcone siostry: jedna jest anestezjologiem, druga pracuje w ambasadzie francuskiej, mówi pięcioma językami. Nikt mnie nie zamykał, nikt mnie nie przebierał. Wynajmowaliśmy dół willi, zatrudniałam nianię i pomoc domową. Materialnie wiodło nam się lepiej niż w Polsce. To były totalne wakacje. Otwierałam oczy, a Barka, nasza gosposia, podawała śniadanie. Ale ile pana zdaniem mogą trwać wakacje? No, góra trzy miesiące. Na szczęście przyjeżdżali do mnie bliscy z Polski: brat, bratowa, przyjaciele aktorzy. A we mnie rosła nostalgia. Powiedziałam mężowi, że muszę wrócić do Polski. Na chwilę. Obiecałam, że go nie zostawię. Zostawiłam. Ale jesteśmy przyjaciółmi. Nie mamy rozwodu. On nie jest sam, ja też z kimś bywałam, ale posiadanie rozwodu nie jest nam do niczego potrzebne. Dzwoniłam z Polski, że jeszcze trochę, jeszcze trochę. Pisaliśmy do siebie smutne listy. O tak właśnie.

Była tam Pani nieszczęśliwa?

Popadłam w depresję. Mieszkałam tam cztery lata i nie miałam możliwości wykonywania swojego zawodu. A aktorstwo to jest nałóg. W Maroku mieszka wprawdzie wiele Polek zadowolonych ze swojego życia. Jedna z moich przyjaciółek w Casablance urodziła troje dzieci. Skończyła warszawską ASP, ale umiała oddalić od siebie sztukę i zająć się domem. Ja bym tak nie umiała. Wciąż jestem niespokojna, nie umiem usiedzieć na jednym miejscu. Nie nadaję się na kobietę domową czy, jak mówią Francuzi, 'kobietę wewnętrzną'.

Mąż rozumiał Pani decyzję?

Sam jest artystą. Na pewno wiedział, czego mi brakuje.

Jakie role zagrała Pani przed wyjazdem?

Mnóstwo. Z dużych, dobrych ról na przykład Biankę w 'Białym małżeństwie' (1976). Zagrałam ją chyba ze 160 razy. Po latach autor sztuki Tadeusz Różewicz stwierdził, że ta realizacja była najbliższa jego wyobrażeniom o tym spektaklu.

To był skandal obyczajowy?

Musiałam pokonać własne opory. Rozebrałam się dopiero na trzeciej próbie generalnej, a i tak czułam się, jakbym popełniła harakiri. Po scenie finałowej wybiegłam za kulisę i ryczałam. Mimo że tłumaczyłam sobie, że przecież nagość jest w tym spektaklu uzasadniona. Bianka wydana za mąż wbrew własnej woli zdzierała z siebie szaty. Przed całą rodziną. Był to jej protest.

Mąż obsadzał Panią w swoich spektaklach?

Dał mi rolę Kolombiny w 'Zwadach miłosnych' Moliera. Lubiłam ją. Byłam młoda i śmieszna. Później w 'Arlekinie z Zielonego Przylądka' Evaristo, też rolę Kolombiny. Widać tak mnie postrzegał. To był piękny, kolorowy spektakl, długo grany. Potem w 'Pokoju na godziny' czeskiego dysydenta Pavla Landovskiego zagrałam dziewczynę, która spotyka się z żonatym mężczyzną. To też była lekko skandalizująca sztuka.

Widział w Pani dobrą aktorkę?

Tak, ale nie powiem, żeby praca z nim była najłatwiejsza. Niespecjalnie mogłam coś komentować. Mąż mówił, że jeżeli zacznę pyskować albo podważać jego propozycje, straci autorytet u całego zespołu. No, ale jestem kobietą. W domu się wypowiadałam, tam mogłam sobie ulżyć.

Pisano o Pani 'gdańska Giulietta Masina'. Z powodu podobieństwa?

Też. Ale i z powodu mojego lenistwa. W szkole na zajęciach z charakteryzacji podchodziłam do mojego profesora i mówiłam: 'Przepraszam, czy pożyczy mi pan kapelusz?'. Malowałam sobie kropkę na nosie, trzy takie długie rzęsy, robiłam z siebie klowna... To była Giulietta. Moja ukochana aktorka. Widziałam wszystkie jej filmy. Ona i Fellini tworzyli świetną parę. Myślę, że musieli się bardzo kochać, skoro Fellini kręcił film o każdym momencie jej życia. Zaczęło się od 'La strady', później 'Noce Cabirii', 'Giulietta i duchy' i w końcu 'Ginger i Fred'. Fellini, kiedy umierał, powtarzał: 'Giulietta, Giulietta'. Widziałam film z jego pogrzebu. Masina siedzi skulona w zielonym płaszczyku z futerkiem. Nie mogli bez siebie żyć. Odeszła trzy miesiące później. To jest historia. Chętnie bym ją zagrała, gdyby ktoś coś takiego napisał...

Do Polski wróciła Pani z synem?

Tak. Był rok 1982. Stan wojenny. Słyszałam w wiadomościach, że Rosjanie rozstawiają dookoła Polski namioty polowe. A przecież w Polsce miałam ojca, matkę, brata... Wróciłam z czteroletnim synem. Dostałam zastępstwo w mało znanej sztuce Fredry 'Wychowanka'. W teatrze nastąpiły rządy nowego dyrektora, który chodził za mną i namawiał, żebym zapisała się do partii. Powiedziałam, że jestem aspołeczna i do żadnego PZPR-u nie będę się zapisywać. No i wtedy dał mi w d...

Pani kłopoty, jak Pani utrzymuje, miały raczej podłoże polityczne?

Plus osobista niechęć. Kiedy pojawił się w teatrze pewien węgierski reżyser i chciał mnie obsadzić, dyrektor nie zgodził się na to. Było coraz gorzej. Przestawałam już wiedzieć, jakie mam miejsce w teatrze, jaka jest moja rola. Aż do tego stołka suflerskiego...

To było dno?

Jeszcze nie. Pomagał mi ojciec, ale nie mogłam ciągle brać od niego pieniędzy. Wstydziłam się. Jakieś pieniądze przysyłał Abdel, bo nie chciał, żeby dziecku czegoś brakowało. Zachowywał się honorowo. Czasem odwiedzałam go. Opłacał mi przeloty. Chciałam, żeby syn miał kontakt z ojcem. Zdarzało się, że zostawałam w Maroku dwa miesiące. Byliśmy małżeństwem, ale zdarzały nam się różne miłości. To zrozumiałe.

Pani rodzice mieszkali wtedy w Gdańsku?

We Wrocławiu. Ojciec był prezesem Czerwonego Krzyża, a mama była urzędniczką w służbie zdrowia. Przyjeżdżali tutaj na zmianę.

Jaka była droga życiowa Pani męża?

Pracował na etacie w wytwórni filmowej, kręcił filmy pod hasłem: 'Co król zjadł na śniadanie' i 'Takie piękne jest Maroko'. Potem podpisał kontrakt za pośrednictwem UNESCO na filmy dokumentalne o Afryce. W zeszłym roku odwiedził Polskę. Mówi, że tęskni za teatrem. Chciałby coś w Polsce wyreżyserować. Uważa, że nie zaśpiewał swojej pieśni. Moją przerwano. Brutalnie.

I nic już Pani nie grała?

Od czasu do czasu komuś się przypominało, że jestem aktorką, i chciał, żebym weszła na scenę. Weszłam w 'Procesie' Kafki. To była epizodyczna scena kobiety, która wchodzi w trakcie procesu. O to też byłaa wojna reżysera z dyrektorem

A kiedy Pani sama zauważyła, że już nie jest aktorką?

Chyba przy 'Panu Jowialskim', w którym suflowałam i w jakimś momencie pojawiałam się na scenie w epizodzie. Pomyślałam, że chyba coś jest nie tak. W kolejnej sztuce już nie zagrałam. Jestem wdzięczna kolegom inspicjentom, którzy, widząc, jak cierpię, mówili: 'Idź, Tomira, zapal papierosa, przeczytaj gazetę, a ja za ciebie tutaj posiedzę'.

A koledzy aktorzy?

Zaczęli udawać, że nie jestem aktorką. Na próbie dałam jednemu z kolegów jakąś uwagę aktorską, z życzliwości, bo widziałam, że coś jest nie tak. Krzyknął do mnie: 'Wykonuj swój zawód!'. I tego mu nie zapomnę. Moje życie stało się koszmarem. Rano do teatru, z teatru do szkoły odebrać syna, potem do domu. Potem próba, spektakl. Suflerstwo wbrew obiegowym opiniom zajmuje cały dzień. Aktor zagra scenę i wraca do garderoby. Może odpocząć. Sufler ma otępiającą pracę. Głupią. Dla kogoś takiego jak ja to wręcz nie do wytrzymania.

Jak Pani sobie z tym radziła?

Za pomocą antydepresantów.

To znaczy?

Przyjaciółka psychiatra przepisała mi prozac. A kiedy byłam już kompletnie wykończona, wzięła mnie na oddział i zrobiła mi kroplówkę.

A alkohol?

Też był.

A czy nie straciła Pani pracy właśnie przez alkohol?

Tak mówi ówczesny pan dyrektor. Ale w teatrze wszyscy piją. I pan dyrektor nie był z tego wykluczony. Nie wylewał za kołnierz. Zawsze się rozluźniamy po premierze i nie będę tutaj opowiadała, że jest inaczej.

Wcześniej nie było alkoholu?

Nie wylewałam za kołnierz, ale w pracy byłam trzeźwa. Przychodziłam trzeźwa na próby i na spektakle. Kiedy przestałam grać, przestałam kontrolować sytuację.

Jak było z Pani uzależnieniem?

Ważyłam już 45 kilogramów, nie jadłam, nie spałam, kopciłam po nocach papierosy. Koleżanka odtruła mnie. Uwierzyłam, że jestem alkoholiczką, ale koleżanka tłumaczyła, że to z powodu depresji. Na przyjęciach, kiedy pytałam ją, czy mogę wypić, mówiła: 'Pij, pij, jesteś pod kontrolą lekarza'. Nie chcę się w żaden sposób wybielać, lubię alkohol, ale przecież pracuję, niczego nie zaniedbuję, mam kontrolę nad swoim życiem.

Zawsze tak było. W tym najgorszym czasie próbowałam się ratować, znaleźć sobie coś poza teatrem. Grywałam jakieś chałtury, żeby tylko mieć kontakt z zawodem. To były spektakle profilaktyczne, paradoksalnie, ostrzegające przed uzależnieniami.

Pani przyjaciółka tak to Pani tłumaczyła?

Jest psychiatrą, więc wie, co mówi.

Czym był dla Pani alkohol?

Ucieczką oczywiście, znieczulaczem. To wszystko mnie strasznie bolało. Nie mogłam oddychać, bo odebrano mi powietrze.

A jednak dyrektor nie wyrzucił Pani.

Mogła Pani zarabiać na utrzymanie syna.

Co się z nim wtedy działo?

Dzięki mojemu świętej pamięci ojcu dom prosperował normalnie.

W domu nie funkcjonowała Pani bez zarzutu?

Starałam się. Ale kiedy miałam jakieś zachwiania, ojciec mnie zastępował. Nic nie zaburzyło życia syna.

Co mówił Pani ojciec?

Cierpiał. Był wrażliwy, łagodny. Nie robił awantur. Nie miał pretensji. Czasem tylko mówił: 'Musisz się leczyć!'.

Umiała Pani?

Czułam pętlę zaciskającą się na mojej szyi. Było tak beznadziejnie, że piłam a piłam, bo było tak beznadziejnie... Mam to już za sobą. Nie potrzebuję pić.

Bez oporów mówi Pani o piciu?

Nie mnie jednej się to zdarzyło. Ten zawód jest wymagający. Dotyka wrażliwości, czasem nadwrażliwości. Dlatego aktorzy wymyślili bankiety po premierze. Czyli jedno wielkie chlaństwo. Żeby nie czuć tej pustki, jaka powstaje po urodzeniu roli. W dodatku ta praca jest taka intensywna.

Nie mogę się zgodzić, że wszyscy aktorzy mają problem z alkoholem.

Koniec pracy nad rolą jest jak kastracja. Alkohol powoduje wtedy stan euforii. W ogóle ten zawód to jest jakieś sadomaso. Pytał pan o 'Pamiętnik z dekady bezdomności'. Jasne, że moja rola jest tam zbudowana również z mojego doświadczenia. Wiedziałam, z czego czerpać.

Czy w tym najgorszym okresie w Pani życiu czuła się Pani bezdomna?

Zupełnie nie wiedziałam, czego chcę, jak o siebie walczyć. Czułam się bezradna, nawet zaszczuta. Byłam jak ryba wyrzucona na piasek. Dlatego rozumiem Anię Łojewską, że była tak osłabiona psychicznie, że pozwoliła się zepchnąć w bezdomność. Myślę, że rozumiem ją lepiej niż ktokolwiek.

Co to za uczucie, kiedy koleżanka gra rolę, którą Pani mogłaby zagrać, a Pani podrzuca jej tekst?

Zastygałam w tej sytuacji, po prostu wypijałam kieliszek. Pamiętam, że stale na coś czekałam, cała byłam w tym czekaniu. Zastygałam jak larwa. Ale chyba musiałam też mieć odrobinę nadziei, bo inaczej wzięłabym więcej tabletek albo więcej wypiła. Były we mnie różne emocje. Czasem chciałam zasnąć i nawet nie śnić.

Próbowała Pani popełnić samobójstwo?

Nie, ze względu na dziecko nie podejmowałam takich prób. Ale te myśli były we mnie.

Jak na to wszystko reagował Pani syn?

Nie pamiętam. Może czasem widział mnie pijaną. Nie wiem. Moi rodzice ukrywali przed nim mój stan. Łojewska pozwoliła się wkręcać w spiralę bezdomności. Mnie wkręcała spirala niemożności. Zaciskałam zęby i szłam do teatru. Miałam zawsze książkę. Doszłam do takiej wprawy, że potrafiłam pogodzić czytanie z suflowaniem.

Nikt nie chciał Pani pomóc?

Kiedy szykanujący mnie dyrektor odchodził ze swojego stanowiska, poszła do niego Halina Winiarska, wielka gwiazda Teatru Wybrzeże i w ogóle wielka aktorka. Zaproponowała: 'Zróbmy coś w sprawie Tomiry'. On, patrząc na mnie, powiedział: 'Ta pani miała już swoje 15 minut'.

Innym razem jakaś młoda aktorka, widząc, że jestem suflerką, zapytała: 'Co pani tu robi?', odpowiedziałam: "Zarabiam na życie, dziecko'.

Syn wiedział, że nie jest już Pani aktorką?

Nie wiedział. Przyszedł kiedyś do teatru. Powiedział w portierni, że ma sprawę do mamy, aktorki. Portierka powiedziała: 'Jakiej aktorki?! Twoja mama jest suflerką!'. Przyszedł do mnie ze łzami w oczach. Powiedziałam, że jestem aktorką, ale czasami sufluję, a ta kobieta od niedawna tu pracuje i nie zna prawdy. Dopiero teraz szczerze o tym rozmawiamy.

Jak wyglądał Pani powrót do zawodu?

Miałam już dosyć. Znalazłam się w kolejnej sztuce w charakterze suflera i powiedziałam, że już stop. Syn zaczął studiować, a ja poczułam się wolna. Usiadłam z egzemplarzem u Anny Augustynowicz i pomyślałam, że dłużej tego nie wytrzymam i że już nic nie muszę. Chciałam odejść z teatru. I kiedy podjęłam decyzję, dyrekcję objął Maciej Nowak. To on pytał wcześniej: 'Co aktorka tej klasy robi pod podłogą?'. Nigdy już nie usiadłam na stołku suflerskim. Zagrałam zwariowaną ciotkę w 'Naszym mieście'. Rola była niewielka, ale szalenie efektowna. Musi pan wiedzieć, że sam powrót do zawodu po tych latach był ogromnym wyzwaniem, ale i strachem. Czy jeszcze umiem? Czy sobie poradzę? Czy nie straciłam warsztatu? Czy będę umiała się otworzyć? Czy pokonam wstyd? Śniło mi się, że zapominam tekstu, że nie wiem, co mówię, pocę się. Musiałam przejść tę granicę.

Potem zagrałam w 'Preparatach' Villqista, w 'Monologach waginy' Ensler, wchodziłam z obsady w obsadę.

Co koledzy na to?

Przypomnieli sobie, że jestem dobrą aktorką. Wspominali, jak cierpieli, jak nie mogli nic zrobić. Może i nic nie mogli. Nie mam pretensji. Jestem pozbawiona zawiści.

Kocha Pani swój zawód?

Żyję teatrem. Teraz znam swoją wartość lepiej niż kiedykolwiek.

Co teraz robi Pani syn?

Pracuje w pubie. Przerwał filologię francuską na czwartym roku, ale jeszcze go zmuszę, żeby wrócił na studia. Zna też świetnie angielski i hiszpański. Skończył szkołę fotograficzną. Myśli o zdawaniu na operatorstwo filmowe. Kupiłam mu kawalerkę, bo chciałabym mu stworzyć jak najlepsze warunki. Może coś zrekompensować.

A jak wyglądało Pani dzieciństwo?

Rodzice stworzyli mi dobry, ciepły dom. Bardzo się starali. W domu był duch artystyczny. Mój brat też jest zawodowym aktorem, ale nie gra, prowadzi studio poligraficzne. Mój bratanek studiuje w szkole teatralnej w Łodzi. Moja mama pochodzi z rodziny cyrkowców. Nazywali się Braunowie. Występowali w cyrku Staniszewskich w Łodzi. Pamiętam z dzieciństwa kuzynki, które jeździły na jednokołowych rowerkach. Rodzina ojca też była artystyczna. Mój kuzyn Zygmunt Bielawski jest bardzo dobrym aktorem, pracował przez lata w Teatrze Narodowym we Wrocławiu. Moja matka zmarła w tym roku, ojciec przed kilku laty. Był naznaczony obozem.

?

Jako bardzo młody człowiek trafił do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Należał do Związku Walki Zbrojnej. Ukrywał z dziadkiem broń. Kiedy wyszedł z obozu, miał 21 lat. Mając 13 lat, znalazłam w szufladzie ojca zdjęcie, które przedstawiało stos chudych trupów, szkieletów, na których leżało śliczne żydowskie dziecko. Miało zamknięte oczy, ale wyglądało spokojnie, jakby spało. Było ładne, wyróżniało się. Nie mogłam się po tym odkryciu pozbierać. Ojciec nie opowiadał nigdy o swojej obozowej przeszłości. Zaczęłam naciągać go na opowieści. Nie chciał. Zdjęcia też w końcu zniknęły. Później w różnych wspomnieniach obozowych czytałam, że ojciec ryzykował życie i pomagał innym.

Skąd te zdjęcia w Pani domu?

Myślę, że jakaś podziemna organizacja próbowała wysłać je na Zachód, poruszyć świat tym, co się dzieje w obozach. Nic więcej o nich nie wiem. To była tajemnica. Później widocznie ojciec komuś je oddał, żeby nas nie straszyć. Był z zamiłowania humanistą, pięknie opowiadał bajki.

O czym?

Na przykład o Złotowłosej i Niebieskooczce. Sam je wymyślał.

A mama?

Mama była bardziej mama. Mój ojciec mówił, że mama jest wilczycą. Dbała o nasze sprawy codzienne, walczyła o chleb. Oboje pracowali. Była jeszcze z nami babcia Emilka, matka ojca. Wydawało mi się, że unosi się nad nią anioł. Mieszkaliśmy w dużym poniemieckim mieszkaniu. Było dobrze. Chodziliśmy do teatru. A dojrzewanie? Było dla mnie piekłem. Ciągle wmawiałam sobie, że wyglądam nie tak, i czułam dojmującą nudę. Dopiero kiedy skończyłam 16 lat, przestałam się nudzić. Wcześniej aż skóra z nudy bolała.

Co teraz boli?

Teraz nie boli.

Co jest przed Panią?

Teatr.

A alkohol?

Kontroluję sprawę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji