Artykuły

Wieczna niepewność

- Po piętnastu latach uprawiania zawodu chciałem wreszcie coś z niego mieć. Udział w serialu daje wolność materialną, ale daje też możliwość ciągłej pracy z kamerą - mówi JACEK PONIEDZIAŁEK, aktor TR Warszawa.

Łukasz Maciejewski: - Zawsze ciągnęło Pana w stronę sztuki, teatru. Chodząc do technikum w Krakowie, założył Pan teatr, w którym wystawiliście "Zwierzęta hrabiego Cagliostro" Andrzeja Bursy. Zastanawiam się, dlaczego akurat Bursa?

Jacek Poniedziałek: - Jak się ma kilkanaście lat, pisze się wiersze, słucha Doorsów, Joy Division, Cure, Maanamu, nosi białe koszule, czarne spodnie, długie, zaniedbane włosy, to zapewne siłą rzeczy czyta się także Bursę, Herberta, Rilkego, Hessego, Kubina. Z prawdziwą pasją czytałem hermetyczną literaturę i, Bóg mi świadkiem, wiele z niej nie rozumiałem, ale bardzo mnie to wszystko uskrzydlało.

- Pana idolem była Kora.

- Idolem? Mało powiedziane, byłem oszalałym fanem Maanamu.

- Kiedyś rozmawiałem na Pana temat z Janem Peszkiem. Bardzo Pana chwalił, mówił, że był Pan jednym z jego najciekawszych, najodważniejszych studentów.

- Dopiero na jego zajęciach poczułem, że mogę być sobą, że do tego zawodu trzeba podchodzić osobiście i żarliwie, inaczej mogę co najwyżej zyskać status aktora przeciętnie dobrego. Peszek pierwszy powiedział mi: "Docierasz do ludzi, jesteś wyrazisty". Zajęcia z Jankiem były pierwszym haustem wolności. A potem przyszedł Krystian Lupa, który wszystko we mnie rozkołysał, rozbuchał.

- Jako student PWST był Pan lubiany przez rówieśników?

- Różnie. To się zmieniało. Ja mam okresy agresji i okresy łagodności, akceptacji.

- Film upomniał się o Pana stosunkowo późno. Do kina trafił Pan ze statusem aktora kultowych przedstawień Krzysztofa Warlikowskiego, aktora Teatru Rozmaitości. Pana pierwsza ważna rola filmowa to Snaut w "Przemianach" Łukasza Barczyka.

- Z Łukaszem, z którym pracowałem także przy jego telewizyjnym "Hamlecie", czuję się jak z bratem, kimś bardzo bliskim. Nie znaczy to, że mnie nie op..., nie o ten rodzaj "ciepełka" chodzi. On potrzebuje Poniedziałka, który nie udaje - jest pełen najróżniejszych namiętności, z których potem w procesie prób i zdjęć powstaje wyrazista postać. Kiedy patrzyłem na siebie w roli Horacego w jego "Hamlecie", zobaczyłem faceta, którego nie znam. Przyglądałem się temu człowiekowi z ciekawością, nawet mi się spodobał... Dlatego bardzo się cieszę, że Łukasz kiedyś zadzwonił i dał mi rolę.

- W filmie "Trzeci" Jana Hryniaka zagrał Pan rolę Pawła, bohatera, któremu stale towarzyszy poczucie nieokreślonej tęsknoty...

- To niemal biologiczny ciąg - najpierw całymi latami harujesz, żeby żyć wygodnie, bezpiecznie, dostatnio. Z drugiej strony chcesz mieć dom, "kogoś na stałe". I w pewnym momencie niby masz już to wszystko, ale akurat wtedy dopada cię tęsknota. Żona albo partner nie dają już seksualnej radości, albo tę radość odbiera rutyna, powtarzalność. A chciałoby się, żeby życie ciągle było namiętne, nie tylko wygodne i ułożone. Doskonale rozumiałem Pawła, był mi bliski.

- Przyjęcie codziennych rytuałów u boku drugiej osoby często oznacza wyeliminowanie z życia przyjemności. "Nasza mała stabilizacja" Różewicza była przecież stabilizacją rozpaczliwą.

- Mój bohater uciekał przed swoją żoną w irracjonalnym lęku przed śmiercią.

- Próbował jednak ratować nieudany związek.

- Był pracoholikiem, ale uciekał w tę pracę przede wszystkim przed smutnym, pełnym wyrzutów spojrzeniem Ewy. Uciekał w młodość, w wyzwolony seks z piękną dziewczyną z biura, byleby tylko nie zestarzeć się z żoną.

- Powiedział Pan, że nosi Pawła w sobie. Chyba rzeczywiście jest w Panu ta sama dwoistość - wrażliwość, kruchość i zarazem wielka siła.

- Nigdy nie wierzyłem w siebie. Ciągle mocno tkwi we mnie wystraszone dziecko.

- W "Przemianach" zachwyciła mnie m.in. szczerość scen erotycznych z Panem i z Mają Ostaszewską. Po raz pierwszy od bardzo dawna miałem wrażenie, że w polskim kinie seks jest pokazany jako przyjemność, nie gehenna. Z reguły jest tak, że oglądając rodzime filmy, wstydzę się, że aktorzy się wstydzą.

- Miło mi to słyszeć. Wie pan, ja przeszedłem wcześniej poligon doświadczalny w Teatrze Rozmaitości. Rozbieranie nie sprawia mi wielkiej trudności, chociaż wstyd jest oczywiście naturalną siłą - zawsze się wstydzimy, kiedy jesteśmy nago, a ktoś na nas patrzy. Ta scena z "Przemian" wypadła tak wiarygodnie dlatego, że moją partnerką była Majka Ostaszewska. Idealnie się dopasowaliśmy. Nie było między nami żadnych nieporozumień, tylko ogromne zaufanie.

- W "Trzecim" także znalazła się scena erotyczna z Pana udziałem. Polskie kino często myśli schematami. Nie boi się Pan teraz łatki "dyżurnego rozbieralskiego"?

- A jest w tym coś złego?

- Część widzów i krytyków chętnie przełknie damskie akty, ale już - jak określił to Zdzisław Pietrasik w "Filmie" - "nie ma przyjemności w oglądaniu pieprzących się facetów".

- On to napisał, zdaje się, o "Złym wychowaniu" Pedro Almodóvara? No cóż, co kto lubi. Nie ma przecież przymusu oglądania. Zawsze można zamknąć oczy. U nas jest tak, że damski biust należy zaakceptować, ale już tyłek faceta - nie. Czy Frycz albo Peszek przestali być wybitnymi aktorami, kiedy się rozebrali w kinie albo w teatrze? A dla uściślenia - w "Przemianach" kocham się z kobietą.

- Często spotyka się Pan z zarzutami o epatowanie nagością?

- Tak, także ze strony środowiska. W Polsce aktorzy są straszliwymi kłamczuszkami.

- To teraz oczekuję od Pana szczerej odpowiedzi na temat udziału w serialu "M jak miłość".

- Po piętnastu latach uprawiania zawodu chciałem wreszcie coś z niego mieć. Udział w serialu daje wolność materialną, ale daje też możliwość ciągłej pracy z kamerą. Podnosi naszą wartość w oczach producentów, bo z aktorem popularnym trzeba się liczyć. Na początku miałem wielkie wątpliwości, obdzwoniłem wszystkich przyjaciół. Słyszałem ciągle: "masz to przyjąć". Mieli rację, jestem zadowolony. Tyle.

- Piątkowy wieczór, Teatr Rozmaitości: wysoce artystyczne "Bachantki" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego według tragedii Eurypidesa z Pana popisową rolą Penteusza. Po spektaklu obserwowałem, jak otoczył Pana ogromny tłum nastolatków z notesikami i z prośbą o autograf.

- To mi akurat nie przeszkadza. Przeciwnie, cieszę się, że dzięki telewizyjnemu serialowi młodzi ludzie chodzą na takie przedstawienia. Ale sytuacja, w której ludzie zaczepiają mnie na ulicy, w sklepie czy na basenie, jest trochę deprymująca. Nie wiem wtedy, jak się zachować, co mam powiedzieć, czerwienię się.

- Wielki sukces "Kruma" Lewina w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, w którym zagrał Pan rolę tytułową, czekający na premierę telewizyjny spektakl Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej. Ma Pan teraz świetny okres.

- Czuję, że widzowie mnie lubią, czasem kochają. A zatem satysfakcja, ale to tylko pejzaż ogólny, głębiej czai się wieczna niepewność. Irracjonalne wrażenie, że dobiłem do pewnej ściany i nie bardzo wiem, co dalej. Poruszam się w ekstremalnych stanach. Jestem chodzącą dekadencją - od euforii do depresji.

- W wywiadach mile widziane są pokrzepiające puenty.

- Sam się pan śmieje, kiedy to mówi. Trudno. Nie potrafię tak. Nie będę cool.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji