Artykuły

Reinkarnacja

Miniatura obiit, natum est Towarzystwo "Wierszalin". I chwała Bogu. Chwała mu za to, mianowicie, że nie pozwolił roz­paść się grupie ludzi, która stworzyła wspólnie coś ważnego i pięknego. Bóg, zawsze obecny w moralnych traktatach Tomaszuka i Słobodzianka, najpierw pozwolił im przetrwać, a z czasem, ufajmy, da żyć i pracować godziwie i na swoim, doda mate­rii, by wspierała ducha.

Bóg w tym teatrze nie jest straszakiem, jakim bywa w rękach polityków. Bóg jest tu patronem psychomachii, choć niekoniecz­nie sędzią. A jeśli sędzią, to takim, który powstrzymuje się od wyroku, osąd zosta­wiając dla siebie. Nie ułatwia to zadania wi­dzom, ale też Tomaszuk i Słobodzianek nie uprawiają teatru łatwego. Czasem wydaje się on prosty - tak prosty jak uderzenie obuchem w łeb; wychodzi człowiek, i trudno się otrząsnąć. Na "Turlajgroszku" z przeję­cia. Na, dajmy na to, "Historii o żebraku i osiołku" z podziwu. Skąd aż podziw w teat­rze dla dzieci? Ano stąd, że autor i reżyser, Tadeusz Słobodzianek, ma odwagę dobit­nie mówić o prawach moralnych i demora­lizacji w tej najgorszej z rzeczywistości, gdzie moralności co kot napłakał, zaś de­moralizacja, w najszerszym pojęciu, jest naszym chlebem powszednim.

"Bo to te oko tak świeci" - przed rozpo­częciem spektaklu bardzo młody człowiek trącił mnie łokciem, pokazując z dumą swoje odkrycie - trójkątne Oko Opatrzności zawieszone ponad sceną-światem, mieszczącą rekwizyty świata przedstawionego. Przedstawienie jest parafrazą teatru jar­marcznego. Żywe postacie aktorów, ni to z clownady, ni z komedii dell'arte (zaplątał się nawet koźlonogi Diabeł, echo dramatu satyrowego) animują marionetki zaludnia­jące nadscenkę, która za pomocą malowa­nego prospektu przedstawia podwórko miejskie, bezludne ostępy, pałac królewski i krwawy, szubieniczny pejzaż smoczych włości.

Owym małym światem bajki interesuje się poczciwy, drzemiący Bóg, waleczny Anioł i podstępny Diabeł. Widząc, że na zie­mi źle się dzieje, postanawia dobry Bóg wspomóc biednego żebraka z prowincjo­nalnego miasteczka, gdzie jest smutno, głodno i nieszczęśliwie, gdzie bogaci gnę­bią biednych. Żebrak, zdjęty litością miast się najeść i przyodziać, kupuje za złoty pie­niądz nieszczęśliwego, jak on sam, osła. Osioł, wybawiony od niewoli u chytrego, pejsatego kramarza, umyka z miasta. I co się okazuje - owóż proste to zwierzę od­czuwa niepokój sumienia, potrzebę odpła­cenia za doznaną dobroć.

Jego własne możliwości sąskromne, że­by nie powiedzieć - żadne. Tadeusz Sło­bodzianek wprowadza więc uskrzydlonych przedstawicieli świata duchów - mocy up­lasowanych gdzieś między realnością by­towania marionetek a kosmosem bożym. Sowa obdarowuje osła klejnotem, wampi­ryczny Książę Nocy pomaga zabić smoka, Ptak Feniks zamienia żebraka w księcia.

Książę zostaje zięciem rubasznego kró­la - i król, i jego dworzanie są jak z osiem­nastowiecznych polskich rysunków satyrycznych. Atmosfera dworu jak u króla Sasa - jedz, pij i popuszczaj pasa. Ten radosno-głupkowaty pejzaż zmienia się, gdy królewicz wyrusza z małżonką do zdobyte­go przez osła królestwa. Wpływy ma tam autorytarna grupa rycerzy; jedyna przy­zwoita postać - Błazen - nie znajduje po­słuchu. Książę, zupełnie jak w bajce i zupełnie jak w życiu, szybko zapomina o swoich doświadczeniach w poprzednim wcieleniu. Katuje żebraka w myśl zasady: niech zło się złem odciska; ścina Błazna: niech prawda w oczy nie kole; przepędza osła, bo ludzie nie lubią widoku tych, któ­rym cokolwiek zawdzięczają. Wreszcie - i tego boska wyrozumiałość nie zdzierżyła - rusza zbrojnie na starego króla, gnany ros­nącą żądzą władzy. Tu mamy realizację kolejnej złotej myśli, że najlepszą obroną jest atak.

I, jak w modelowej sytuacji znanej już od Piotra Baryki ("Z Chłopa król"), powtórzonej genialnie przez Fredrę w "Panu Jowialskim" i przekazywanej anonimowo w znacznej ilości bajek, książę budzi się żebrakiem, obok padłego osła.

Puenta? Ano, nie ma jasnej puenty. W skomplikowanym i atrakcyjnym widowisko­wo układzie baletowym walczą o ludzką marionetkę Anioł i Diabeł. Ale Bóg, zamiast się wyraźnie opowiedzieć, znów zapada w drzemkę.

Takie to i bajki - przewrotnością i inteli­gencją nie ustępujące "Takim sobie bajeczkom" Kiplinga. Tyle, że w teatrze i dla teatru pisane. Na końcu teatr dystansuje się do tego, co przed chwilą opowiedział - mamy jarmark, cyrkowo przesadne ukłony, ryt­miczną cyrkową muzykę. Mamy umow­ność, kwitnącą wśród kuglarzy wieków średnich i szekspirowskich aktorów, którzy przyszli po nich. Umowność, do której wy­godnie się odwołać. Ale u Słobodzianka powodem odwołania na pewno nie jest wy­godnictwo, ale ironia.

W "Kocie w butach" znów jarmarczne od­niesienie-przedstawienie realizuje czwór­ka podwórkowych grajków i sztukmistrzów. Nazwałabym to przedstawienie "Ćwicze­niami z Kota w butach na trąbkę, bęben, gitarę i harmonię". Piotr Tomaszuk, adap­tując wiersz Brzechwy, i tak już dość dowol­nie traktujący bajkowy "oryginał", dołożył swoją interpretację i powstał z tego "Kot" da­leki od wersji klasycznych. Gdyby mi ktoś kazał powiedzieć, do czego najbardziej podobne jest to przedstawienie, powie­działabym, że duchem wywodzi się ze stylu "Miniatury", gdzie w ubiegłym roku miałam przyjemność oglądać "Czerwonego Kaptur­ka" (tyle, że w adaptacji i układzie Słobo­dzianka).

A jeśli gdzieś odnajdujemy podobne ele­menty i chwyty, bez, jednakowoż, wrażenia plagiatu, wtedy już możemy uznać, że teatr ma styl. Bo ma. Być może lwia - w takich ćwiczeniach na wyobraźnię jak "Kot w bu­tach" czy "Kapturek" - zasługa aktorów. Dlatego mianowicie, że "desant gdański" pod­chodzi serio do swego zawodu, więc poka­zuje maksimum możliwości, czy to ważny festiwal, czy niedzielne popołudnie na goś­cinnych występach w warszawskim "Guli­werze". Dobrze byłoby, żeby inni tak grali trzech wieszczów, jak oni grają Brzechwę.

Przedstawienie rozgrywa się głównie w żywym planie: charakterystyczne rekwizy­ty różnicują postaci, udział lalek jest nie­wielki. Historia, jak pamiętam z Brzechwy, powinna rozwijać się tak: starszy brat wy­prawia młodszego w świat, dając mu w wia­nie kota. Kot jest bestią czarodziejską - za podarowane mu przez Janka buty postana­wia przynieść mu bogactwo i sławę. Oczarowuje przejeżdżający orszak królewski, przedstawia w korzystnym świetle swego nieco tępawego pana i przyjaciela, po czym, ożeniwszy go z królewną łowi do końca swych dni myszy na dworze królew­skim, otoczony szacunkiem i poważaniem.

U Tomaszuka jest mniej więcej tak sa­mo, ale do czasu. Mamy kabaretowe sceny łapania kuropatw, polowania na zające, podróży przez lasy, pola i łąki, rozmowy z królewskim taborem (szumna kolasa wy­obrażona jest przez drewnianą ciężarówkę z dziecinnego pokoju; król i królewna to miś i lalka), ratowanie tonącego w rzece. Pra­wie strip-tease przy tej okazji powoduje, że widownia dopytuje się głośno, czemu bo­hater nie zdejmie także kalesonów. Są i dłużyzny - monotonnie powtarzany, trochę przydługo, motyw drogi, rozciągające zbyt krótki tekst oryginału repetycje tych sa­mych zwrotów w formie pytań, odpowiedzi, żądań, protestów, drwin, pochwał, i czego jeszcze chcieć.

Najlepsze - pamiętając o miejscu, gdzie rzecz się dzieje, czyli o teatrze dla dzieci - są chwyty wymuszające na maluchach au­tentyczny kontakt z aktorami. Przychylność dzieci zaskarbiają realizatorzy cukierkami, to słodki chwyt, lecz jak najbardziej dozwo­lony. Dzieci są więc ożywione, ruchliwe, rozglądają się za aktorami przemykający­mi między rzędami, i tu nagle - zgrzyt. Przeniesiony w sferę lalkową wątek zamążpójścia królewny nie rozgrywa się ładnie. Lalka królewicza dość brutalnie wyrzu­ca z pojazdu misia i butnie zajmuje jego miejsce. Wtedy aktor żywego planu de­monstracyjnie zakłada swą złachmanioną odzież, ukrytą przez kota i oznajmia, że nie chce być królem. Konsternacja. Musisz być królem! - wrzeszczą dzieci. Dlaczego? Dlatego, że wyrzuciłem misia? - pyta aktor. Nie, ale musisz! - krzyczą dalej. Ale ja nie chcę - odpowiada. I spektakl kończy się taką oto pochwałą skromności:

"Nie mam srebra ani złota,/ lecz nie prag­nę w życiu zmian./ Bo kto ma własnego ko­ta,/ Ten jest całą gębą pan./ Gdy się z kotem zaprzyjaźnię/ Nigdy już nie będę sam".

Problematyczna nauka, bo przecież każdy by chciał zostać królem. Szkoda, że tak wielu, jak w starym dowcipie o chłopie, chciałoby porwać koronę, i w nogi. Janek, w bajce opowiadanej przez Tomaszuka, kusi się o obronę tak zwanych wartości wyższych. Znowu pod prąd.

Nie wiem, czy prace "Wierszalina" to w dziedzinie teatru dziecięcego propozycja aż rewolucyjna. Pewno nie. Pod słońcem, czego dawno dowiedziono i przy odrobinie wysiłku zawsze można sprawdzić - nic nowego. Ale nawet jeśli nie rewolucja, to mo­że rewelacja. Czyli, jak podaje "Słownik wyrazów obcych" Kopalińskiego "objawie­nie, ujawnienie nieoczekiwanej, interesują­cej wiadomości; rzecz albo osoba budząca podziw swymi niespodziewanymi zaleta­mi".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji