Dziennik krytyka (fragm.)
Maria Janion pisze, że "Opętani", nie dokończona powieść Witolda Gombrowicza, drukowana przed wojną w odcinkach w jednej z gazet pod pseudonimem Z. Niewieski, "mówi o wzbogaceniu literatury polskiej w świetną realizację gatunku, w który jest wyjątkowo uboga. Opętani bowiem to pierwsza powieść gotycka takiej klasy i - zresztą chyba - ostatnia".
Może. Może też - jak chce Maria Janion - przez jej tekst (dodajmy: tekst wstydliwy, pisany przez autora "Pamiętnika z okresu dojrzewania" pod pseudonimem, z ukrycia, byle jak, z dnia na dzień, który to proceder przerwała wojna) przebija sposób myślenia Gombrowicza, "jego styl pisarstwa".
Ale ja chcę mówić o spektaklu "Opętanych" w Teatrze Narodowym w Warszawie, których we własnej - i Elżbiety Morawiec - adaptacji wystawił reżyser Tadeusz Minc. Jest to Knot. Knot dużą literą (i znowu nawias: mimo twierdzenia Marii Janion, gdybyśmy nie wiedzieli, że "Opętani" wyszli spod pióra Gombrowicza, nigdy byśmy pewnie na tę powieść nie zwrócili uwagi). Ale także knot literą małą. Rzecz opowiada o dziewczynie z lepszych, chociaż zbiedniałych sfer, Mai Ochołowskiej i jej trenerze sportowym, prostaczku, Marianie Leszczuku, o ich pociągu wzajemnym i wzajemnym podobieństwie, o jej narwaniu i jego w końcu opętaniu, o jej upadku i o zabójstwie dokonanym, należy podejrzewać przez Leszczuka, na "opiekunie" Mai, starym bogaczu Maliniaku. Jest tu też "gotyk": zamek, w tym zamku zdziwaczały książę, jest nawet motyw jego nieślubnego syna, który gdzieś błąka się po świecie. Rzecz dzieje się najpierw wokół szlacheckiego dworku, później w zamku, wreszcie w miejskim półświatku. Maję gra - dość brawurowo zresztą i pikantnie - Grażyna Szapołowska. Zresztą nie ma co grać, opowieść bowiem coraz rwie się, gubi, pełno w niej nielogiczności. I motywy są różne, i style: więc wspomniany "gotyk", w motywie dworku zaś coś z przedwojennej literatury i kina w duchu Rodziewiczówny, jest i "trędowata" Maja (nie cnotliwa Stefcia Mniszkówny, lecz prędzej zbuntowany ordynat Michorowski w spódnicy), wreszcie miasto ze swoimi ciemnymi sekretami niby z apaszowskiej piosenki. Ale nie byłoby w tym wszystkim nic złego, gdyby Gombrowicz pisząc "Opętanych", zaś Minc przenosząc na scenę, ich się nie wstydzili. Pisarz - wiemy - klecił tekst na siłę, zmieniał postacie, wprowadzał nowe, mieszał tekst z demonstracyjną nonszalancją, ale też by zatrzeć swoje ślady. Adaptator natomiast zrobił z tego rzecz "wielką", nie tylko "wielki" knot: że niby tu wszystko jest snem, wizją szaleńców (bo od różnych stron śnioną), sabatem ekspresjonistycznych urojeń, rwącym się strumieniem podświadomości.
Nie uwierzyłem w nic z tego, co zobaczyłem na scenie. Uwierzyłbym natomiast, gdyby mi pokazano, jak było - czy mogło być - naprawdę. Jak oto pisarz dla zabawy, pieniędzy, dla zgrywy - a zgrywę lubił, sam pamiętam - postanowił spróbować grafomanii. Ponieważ zaś grafomanem nie był, sięgnął po gotowe w kulturze popularnej archetypy, obce i polskie: po coś z Kossaka, po coś z grozy, po coś z kryminału, a dalej - po ojca czekającego na syna (motyw ewangeliczny), po bliźniaki (jeszcze starszy motyw - mitologiczny), po szaleństwo wreszcie (tzw. wieczny temat). Ale ponieważ owe archetypy są przeważnie przez krytykę, zapatrzona w sztukę "właściwą" i jej niepowtarzalność pozorną, nie rozpoznawane, w sztuce zaś popularnej tym bardziej, a także przez szanujących się autorów, którzy się czasem do niej zniżą - tak samo Gombrowicz w swojej pisaninie odkrywszy złoto, nie poznał się na nim, a biorąc je za materiał znacznie mniej szlachetny, po prostu go zmarnował. Co przypieczętował z hukiem i dobrą wiarą Minc.