Opętani Niewieskim
U dołu pierwszej kolumny 149 numeru popularnej popołudniówki warszawskiej "Dobry Wieczór - Kurier Czerwony" z czwartku 1 czerwca 1939 ukazała się wyraźnie wyodrębniona zapowiedź:
"Już w niedzielę rozpoczynamy druk powieści pióra Zdzisława Niewieskiego. Powieść ta zdobędzie sobie niewątpliwie uznanie najszerszych sfer naszych Czytelników. Wartki tok akcji, porywająca fabuła, ostre, żywotne i aktualne dziś zagadnienia - oto osnowa nowej powieści. A wszystko to rzucone na bogate tło starego zamczyska, dworu ziemiańskiego i życia wielkomiejskiej Warszawy. Na tym tle ich dwoje - młoda, urocza Maria Ochołowska i tenisista Walczak oraz ich dramatyczne, dziwne przeżycia, splątane tajemniczą fatalną siłą..."
Następnego dnia, w piątek, czytelnicy "Dobrego Wieczoru" mogli dowiedzieć się, że zapowiadana powieść odcinkowa będzie nosiła tytuł "Opętani" oraz przypomniano, że utwór poruszy "żywotne, aktualne zagadnienia". Oczywiście, czytającym mogło się zdawać, że będzie to rzecz co najmniej o hitleryzmie, walce wywiadów, lub jakimś polsko-niemieckim melodramacie. Gazety kipiały wówczas od wiadomości politycznych podawanych w ostrej, antyniemieckiej przyprawie, wyraźnie militarystycznych komentarzy, a napięcie, w jakie wkraczała Polska, dziś jeszcze bije z żółknących płacht "czerwoniaka". Nawet codzienny odcinek powieściowy prezentowało dzieło niejakiego "Dr. Kajota" (jedno i drugie zapewne było pseudonimem), zatytułowane "Odwet Sanseweriny". Była to opowieść szpiegowska, w której bohaterów negatywnych łatwo było rozpoznać po niemieckich nazwiskach.
Sobota, 3 czerwca, przyniosła nie tylko obszerniejszy już anons na czołówce zaczynający się od słów "Już jutro rozpoczynamy druk nowej powieści pt. Opętani pióra Zdzisława Niewieskiego", ale również pierwszą i jedyną ilustrację: rysunek o zgeometryzowanych liniach, przedstawiający parę młodych ludzi grających w tenisa. Siatka, linie kortu i smukłe drzewa w dali były wyraźnie tu zaznaczone. "Sansewerina" szła sobie spokojnie dalej wewnątrz numeru, ale czytelników zapewne nie bulwersowało ani jedno, ani drugie. Gwoździem serwisu informacyjnego była wiadomość o zatonięciu angielskiej łodzi podwodnej "Thetis" z blisko 100-osobową załogą.
Następnego dnia, w niedzielę, u dołu pierwszej strony "Dobrego Wieczoru", znacznie już krótsza i mniej rzucająca się w oczy notatka, powiadamiała:
"Dziś na str. 10 początek nowej powieści pióra Zdzisława Niewieskiego pt. Opętani. W majątku Połyka na Lubelszczyźnie mieszka młoda i urocza Maja Ochołowska. Nieokiełznana jej natura nie potrafi przystosować się do monotonii życia wiejskiego. Aby stworzyć sobie drogę do życia wielkomiejskiego, zaręcza się z sekretarzem księcia Holszańskiego, Henrykiem Cholawickim. Dziwnym zrządzeniem losu poznaje jednak pokrewną sobie naturę - trenera, tenisistę Walczaka, który zaangażowany został do Połyki. Opętani to dzieje tych dwojga sprzęgniętych razem tajemniczą fatalną siłą".
Całą 10 kolumnę niedzielnego wydania wypełnili "Opętani" ("Sansewerina" święciła swój 29 odcinek). W poniedziałek powieść dostała podwójną ilość zwyczajowego miejsca i dopiero od wtorku rozpoczęła się normalna publikacja. Trwała aż do końcowych dni sierpnia.
Wszystko to nie byłoby godne przypominania, ani uwagi, gdyby pod nazwiskiem nikomu nieznanego Zdzisława Niewieskiego nie ukrywał się znany nam wszystkim Witold Gombrowicz, a "Opętani" - jak się okaże - byli jego jedyną sensacyjną powieścią odcinkową adresowaną do masowego czytelnika.
Ostatnia z przytoczonych zapowiedzi reklamowych, dla każdego, kto kiedykolwiek czytał wstępy-streszczenia poprzedzające gombrowiczowskie dramaty, nasuwa się domniemanie, że autorem jej był sam pisarz. I to właściwie jest sygnałem, każącym zwrócić baczniejszą uwagę na "Opętanych", niźli na swoisty aneks do życiorysu Gombrowicza. Otóż, gdy wziąć do ręki tę brukową powieść, ów pic i fotomontaż sfabrykowany z duchów, milionerów, arystokratów, lumpów, erotyki, zbrodni et caetera, na uwagę zasługuje pewne szczególne zjawisko. Polega ono na mimowolnym przebijaniu się rasowego pisarza przez gazeciarskiego chałturzystę. Co kilka, lub kilkadziesiąt stron, czytelnik natyka się na kawał rzetelnej literatury wyzierającej spod śmiecia brukowego banału. Czasem jest to jakaś uwaga odnosząca się do sytuacji człowieka, niekiedy rys psychologiczny bohatera, kiedy indziej fragment opisu... Wygląda to tak, jakby Gombrowicz nie był w stanie opanować samego siebie i narzucić sobie dyscypliny ekspresowego powieściopisarza. I to właśnie stanowi autentyczną (jeśli nie jedyną) wartość ,,Opętanych". Reszta jest rodem z Mniszkówny epoki rozwiniętej sanacji.
Adaptacja sceniczna "Opętanych", zarobkowego marginesu gombrowiczowskiego piśmiennictwa, była od początku poddawana pod dyskusję. Jeszcze za dobrych czasów wrocławskiej prapremiery. Wielu nie widziało racji przenoszenia na scenę tego utworu, skoro teatr ma do dyspozycji tak znakomite sztuki jak "Iwona", "Ślub", "Operetka", a do adaptacji kilka świetnych powieści, które zresztą po przysposobieniu były wystawiane. Racje literackie, racje intelektualne, racje artystyczne opowiadały się przeciwko "Opętanym". Za nimi była przede wszystkim moda na Gombrowicza i właśnie ów godzien ukazania proces wynurzania się Gombrowicza spoza Niewieskiego. Przymus dobrej literatury silniejszy od presji rynku. Niestety, jednak ani adaptacja Elżbiety Morawiec i Tadeusza Minca, ani warszawska reżyseria Minca tego koronnego atutu nie wygrały. Zamiast spektaklu o przebijaniu się literatury przez stereotyp odcinkowego powieścidła, otrzymaliśmy pretensjonalną, zaprawioną Kafką, wersję dzieła Niewieskiego. Nie Gombrowicza. A przecież jakże pasjonujące mogłoby stać się owo zmaganie z formą gazeciarskiego banału wydobyte na powierzchnię, obnażone i ukazane ad oculos PT Publiczności. To, co jest jeszcze w formie embrionalnej i jakby przymusowej w "Opętanych", a co podniesione zostało do metody w "Operetce", oczywiście przy posłużeniu się stereotypem szlachetniejszej proweniencji. I obojętne, czy odszukiwanie Gombrowicza w Niewieskim stałoby się okazją do drwiny z tego pierwszego, czy też złożenia mu hołdu. W obu wypadkach zdobylibyśmy poszerzoną wiedzę o autorze "Dzienników" i dorywczym współpracowniku "Dobrego Wieczoru".
Adaptatorzy wpadli jednak w sidła zastawione przez naszą tradycję historyczną. Tak się bowiem od dawien dawna w polskiej kulturze dzieje, że wszystko, co dotyczy wybitnych jej twórców, zadziwiająco szybko ulega sakralizującemu uwzniośleniu. Wieszczem był, bo wieszczył! - powiadamy i przystępujemy do produkcji kolejnej porcji brązu. Spiż wytapiany przez następne pokolenia dokładnie zalewa życie, które pod jego skorupą wysycha i więdnie, utrwalając o tyle oblicze prawdziwe, o ile świadectwem prawdy jest zmumifikowanie. Kogóż u nas w ten sposób nie uśmiercono powtórnie? I Mickiewicza, i Słowackiego, i Chopina, i Fredrę, i Wyspiańskiego, i wielu innych. Czemuż więc nie dokonać tego z Gombrowiczem, choć mogiła jeszcze darnią na dobre nie porosła? Gdy podobnych zabiegów dokonuje się na dziełach wybitnych, na utworach zdolnych obronić się samodzielnie przed brązownikami, jeszcze pół biedy. Mała szkoda, krótki żal. Natomiast kiedy do ludwisarni trafia coś w rodzaju "Opętanych", wówczas rodzi się pytanie, czegóż to jeszcze nie poddamy procesowi wieszczej obróbki w naszej literaturze, jeżeli nie uszanowaliśmy konsekwentnego do końca aktu odcięcia się autora od dzieła?
Proces uwznioślenia odcinkowej powieści Gombrowicza z wyższych i niższych sfer zostaje dokonany na scenie przez dwa, dawno przy podobnych okazjach praktykowane chwyty: powolne tempo gry i wstawki pantomimiczne. Nasi inscenizatorzy uważają, że jeśli coś mówi się wolno, często pauzuje, jeżeli działania sceniczne odbywają się w czasie wydłużonym, to treść dramatu zyskuje na głębi. Widz ma odnieść wrażenie, że skoro tekst z takim trudem opuszcza gardło aktorskie, to wymagał widać szczególnego namysłu, aby się zrodzić. Ergo - jeśli mówią wolno, to mówią mądrze. Jeżeli na dodatek ruszają się powoli, a nie daj Boże zastygają w tzw. pozach (jak np. Maja i Leszczuk podczas partii tenisa), należy ów spowolniony ruch, owe "stop-klatki" traktować metaforycznie i odczytywać wieloznacznie: Jak? W tym kłopot widza.
Pantomima służy w zasadzie podobnym celom z tym, że jej komponowany ruch, stanowiący zawsze dla widza swoisty rebus znaczeniowy, ma zwiększać stopień trudności w odbiorze, a więc stwarzać wrażenie jeszcze przepastniejszych głębi dzieła. Poza tym pantomima, dzięki swej efektownej formie i estetyzmowi nieodłącznemu tej sztuce, ma po prostu zabawić nieco znudzoną wolnym tempem i matami wieloznaczności widownię. Pantomima jest odpowiednikiem niegdysiejszego intermedium, tyle że wmontowanym w środek spektaklu przez współczesnego reżysera. Nie podcina ambicji intelektualnych twórcy, a rozbudza drzemiącą publiczność.
Tadeusz Minc, wystawiając na scenie Teatru Narodowego "Opętanych", obficie raczył widzów pauzami, spowolnioną grą i pantomimą, a nawet pantomimą w zwolnionym rytmie. Ponieważ jednak nadmiar bywa równie szkodliwy jak niedostatek, więc spektakl okazał się pretensjonalny i nudny, pusty i banalny równocześnie. Opowiedziano nam niedokończoną plotkę babuni z "międzywojnia", w której każda próba pastiche'u nabierała śmiertelnej powagi, a każda zapowiedź jakiejkolwiek myśli ulatniała się przed zmaterializowaniem. Pozostała sama, dość oskubana w toku adaptacji, fabułka. Nie wystarczająca jako pozycja na premierę, nie mówiąc już o premierze w Teatrze Narodowym, do którego ma prawo pan Gombrowicz a nie pan Niewieski.
Przedstawienie realizuje potężna ilościowo obsada, do której trudno mieć pretensje o brak jednolitej myśli interpretacyjnej, bowiem wypracowanie i realizacja takiej myśli należy do reżysera. To natomiast, co dzieje się na scenie, jest przeglądem różnych stylów i szkół gry, od tzw. intelektualnego dystansu poczynając, a na rodzajowo-farsowej interpretacji kończąc. Trudno się jednak dziwić, ze aktorzy ratują się, jak kto może, skoro nie wiadomo, o czym i jaki ma być spektakl łamiących się co chwila konwencji. Można więc mieć np. wątpliwości, czy rolę Mai Ochołowskiej - w tej adaptacji - należy grać z chłodnym dystansem wobec postaci? Nie można jednak odmówić Grażynie Szapołowskiej, że taką właśnie interpretację przeprowadziła z precyzyjną konsekwencją. Więcej, dokonała tego przy użyciu oszczędnie wyselekcjonowanych środków warsztatowych, zachowując całą barwność postaci i jej wewnętrzną sprzeczność (właśnie owo "opętanie"). Nie jest nudna, a jest stosowana, nie jest rodzajowa, ale typowa, została utkana z formy, która ją tworzy i nadaje nośność temu wszystkiemu, co jako postać ma nam przekazać. Że przekazuje zbyt mało, jest już winą opracowania dramaturgicznego powieści.
Tomasz Budyta (Marian Leszczuk) partner Grażyny Szapołowskiej i jej dramaturgiczne dopełnienie w opętaniu, nie próbuje atakować stromizn formalnych. Gra prosto, zwyczajnie, z młodzieńczym temperamentem i lekką skłonnością do przerysowywania postaci. Ale skłonność ta manifestuje się w tak znikomym stopniu, że należy ją wypomieć tu jeno ku przestrodze na przyszłość, a nie by czynić z niej aktualny zarzut aktorowi. Wydaje się, że postać Leszczuka proponowana przez Budytę precyzyjnie przylega do powieściowego pierwowzoru, niejako kontrapunktując wszelkie formalne hocki-klocki mające ufryzować Niewieskiego na Kafkę. Ten Leszczuk, jakiego oglądamy w Narodowym jest Leszczukiem z "Dobrego Wieczoru" potraktowanym serio, bez uwzniośleń, intelektualizmów, satyrycznych skrzywień i wieloznaczności. Oczywiście, można i tu zadać pytanie, czy o taką postać chodziło, co taka postać ma do roboty na narodowej scenie? Ale - podkreślam - aktor wykonał zadanie na dobrą, a może nawet bardzo dobrą notę. Moje wątpliwości dotyczą założenia nie realizacji. I tak właściwie można by przebiec całą obsadę, by stwierdzić, że choć każdy jest tu inny, wiele ról może się obronić, same dla siebie, ale nie dla spektaklu, pozbawionego właśnie jedności interpretacyjnej. Trudno mieć pretensje do Janiny Nowickiej, że tak charakterystycznie i komediowo potraktowała rolę Wyciskówny, gdyż zrobiła to nie tylko fachowo, ale z talentem. Można się jednak zastanawiać, czy postać tak podana nie rozbija w puch wysokiej ambicji adaptatorsko-inscenizatorskich. Nie sposób czynić zarzutów Aleksandrze Zawieruszance z żarcików robionych na kanwie stylu jednej z jej najznakomitszych koleżanek, bo czyni to z taktem, dowcipem i gracją, ale warto zapytać, czy i jaki ma to właśnie tu sens. Można nawet przełknąć to, co robi Jan Tesarz w roli Maliniaka, jeżeli założyć, że zaproszono nas na farsę, w której wszystko co śmieszne to dobre, ale już trudno akceptować to w adaptacji, której autorzy zastanawiali się "jak się ma katastrofa w pseudogotyckim zamku Gombrowicza do katastrofy września?" Trudno odmówić gratulacji Darii Trafankowskiej za rolę Julki, zagraną z temperamentem, dowcipnie, z naturalną prostotą i prostą naturalnością, a równocześnie w sposób całkowicie kontrolowany i dojrzały aktorsko. To wszystko jest bardzo ważne i godne pochwały, ale znów Julkę mamy z "Dobrego Wieczoru" potraktowanego serio, dosłownie, z Niewieskiego według Niewieskiego. Czy o to chodziło? Odpowiedź należy rzecz prosta - nie do Darii Trafankowskiej lecz do Tadeusza Minca, podobnie jak w pozostałych i nie wymienionych tu z nazwiska i roli interpretacjach.
W dekoracjach zaprojektowanych przez Janusza Wrzesińskiego, taktownie oszczędnych i użytecznych scenicznie, można by zagrać dowolną sztuką od Caillaveta i Fleursa aż po Ioneskę. I to jest właśnie ich podstawową wadą. Dekoracje do wszystkiego nie są na pewno dekoracjami do Gombrowicza, ale mogą być do Niewieskiego, bo w tym wypadku jest właściwie już wszystko jedno. Tak wiec i tu grzech zrodził się z braku wiary w to, o jakiego boga chodzi. O nieśmiertelnego pisarza czy umarłego żurnalistę?
I tak można by analizować po kolei wszystkie elementy spektaklu, wszystko, co składa się na "Opętanych" w Narodowym. Ale dokonując dalszego rozbioru i nieuchronnych wartościowań, dochodzi się do wniosku, że naprawdę to warto zastanawiać się nie tyle nad tym: dobry to czy zły spektakl, ale dlaczego taki właśnie, a nie inny. Otóż, wydaje się, że o ile bohaterowie powieści z "Dobrego Wieczoru" byli opętani ręcznikiem (ten ręcznik-widmo jest to jeden z kapitalnych, zupełnie puszczonych w adaptacji, pomysłów Gombrowicza), to bohaterowie dzieła teatralnego dali się opętać Niewieskiemu. I miast pokazać nam, jak Gombrowicz przełamywał się poprzez Niewieskiego, co mogło być - powtarzam z uporem - fascynującą przygodą intelektualną, ukazali, jak Niewieski wyrastał z Gombrowicza. Czyli - używając terminologii "Ferdydurke" - przyprawili Gombrowiczowi ex post monstrualną pupę, co nie sięgnęło bluźnierstwa, ale okazało się trywialne. Jak każda, wystawiona na widok publiczny, pupa starszego pana.