Wiwat Małe Kłodzko
Piąte Małe Zderzenie Teatrów było bardzo dobrym festiwalem. Małym, ale smacznym. Z czystym sumieniem warto je chwalić z trzech co najmniej powodów.
A - poziom ośmiu zaproszonych sztuk był wyrównanie wysoki; do tego stopnia, że zarówno dziecięcy jak i dorośli jurorzy mieli dylemat, komu przyznać nagrody.
B - nastąpiła pokoleniowa zmiana warty. Dzieci szybko rosną, więc niegdysiejsze dyskutantki to już poważne pannice z liceum, które wyrosły z bajek, a dyskutanci to zainteresowani dociekaniem sensu bytu blisko dwumetrowe chłopiska. Nowi są trochę inni, nieporównanie mniej napastliwi, choć w pewnym sensie równie dociekliwi.
C - różnorodność programowej oferty pozwoliła na prowadzenie przez Lilianę Bardijewską, Wojciecha Majcherka i mnie, bardzo sensownej, wielopłaszczyznowej akcji edukacyjnej. Różnica bowiem między Kłodzkiem a innymi festiwalami jest taka, że jurorzy kilka razy w ciągu dnia prowadzą spotkania dyskusyjne, podczas których młoda publiczność drobiazgowo analizuje spektakle, poznając język teatru i nabierając swobody rozmawiania zarówno o intelektualnych sensach jak i o technice scenicznego przekazu.
W związku z początkową konstatacją o wysokim poziomie całego przeglądu, pozwolę sobie na omawianie spektakli po kolei, nie bacząc na nagrody. Były nagrody, bo tradycyjnie musiały być, ale tak naprawdę to nie one stanowią o aktualnej kondycji dziecięcego teatru.
"Czerwony Kapturek" (Kompania Teatr z Lublina) doceniony został chyba przede wszystkim za skuteczną walkę z banałem. Zarówno teatrałowie dorośli, jak ci z podstawówki, znają na pamięć wierszowany tekst Brzechwy, więc raczej trudno ich za-frapować czymś nowym i świeżym. Jednak chłopcy z Lublina, którzy ostatnio jeżdżą po całej Polsce z "Ferdydurke", dali sobie radę i z tekstem, i z formą. Zastosowali chwyt prosty, ale skuteczny, teatr w teatrze. Widownię rozśmieszyły przepychanki o to, kto zagra tytułową rolę i pozornie nieporadne przymiarki do tekstu. Stylowa, wiklinowa i przez to jednorodna, "ekologiczna" scenografia Tomasza Bułhaka, dopełniła dzieła (doceniona osobistym wyróżnieniem Bardijewskiej). Dla nas spektakl ten stał się pretekstem do rozważań na temat kreacji zbiorowej.
"Szałaputki" to z koiei pokaz mistrza dla maluchów. Doskonałego warsztatu dyrektora Teatru Animacji z Poznania, Janusza Ryl-Krystianowskiego, kilkakrotnie nagradzanego na Małych Zderzeniach, reklamować nie trzeba. Kury, Lis i Myszka były jak żywe, szczególnie Lis, składający się z lisa właściwego i jego autonomicznego Ogona. Grały go dwie panie, w ostry, kabaretowy sposób ucharakteryzowane na Blues Brothers.
"Kopciuszek" "Baja Pomorskiego" z Torunia dał nam asumpt do rozważań o multimedialności w teatrze i wpływach kultury masowej na ten szacowny i stary gatunek sztuki. I mali, i duzi widzowie zgodzili się, że żyjemy w epoce kina i telewizji, więc trudno tych form nie zauważać. Czesław Sieńko, który wybrał mniej znaną, ironiczną wersję bajki pióra Eugeniusza Szwarca, też to wie. Świadomie zatem zastosował klamry kabaretowe, wielość planów, projekcję wideo na ekranie i musicalowe, wypracowane choreograficznie zbiorówki (bardzo dobry chór lokajów). Nota bene najbardziej podobały się te momenty teatralnej iluzji, gdy medialne środki płynnie się przenikały. Na przykład, gdy Król na ekranie zrywa z głowy koronę i rzuca nią w naszą stronę, a wówczas prawdziwa, trójwymiarowa korona spada z brzękiem na scenę. Powstał zręczny wariant "Purpurowej Róży z Kairu" dla dzieci. Jest tu dynamika, wyrazista ekspresja i niebanalne pomysły inscenizacyjne; słowem dobry, nowoczesny teatr. Drewniane proste laleczki Jacka Zagajewskiego, uzupełniające działania aktorów, ujmowały z kolei prostotą będąc ukłonem w stronę najstarszej tradycji.
"Baśń o..." Małgorzaty Kamińskiej-Sobczyk, dyrektorki słupskiej "Tęczy", laureatka Nagrody Głównej Krytyków, to efekt empatycznej współpracy polskiej autorki i rosyjskiego scenografa, Dymitra Aksjonowa. Byłam zauroczona, że tak jeszcze można wabić bajką, że nadal można opowiadać z humorem, współczesnym językiem, o najstarszych, znanych z lektury Proppa i Bettelheima archetypach i walce dobra ze złem. Czarcie Błota, gdzie dzieje się akcja, wyczarowane przez rosyjskiego artystę, były zarazem hiperfunkcjonalne i wizyjne. Gadające drzewo, stara wierzba, mrugająca omszałymi powiekami, fascynująca. Wiedźmy błotne - Śmieszygęba, Straszygęba i Płaczygęba - wstrętne, ale i sympatyczne. Starzejąca się w mgnieniu oka lalka Janka też. Janek, który jak to w bajkach, jest z początku głupi i chciwy, więc oddaje po kolei lata swego młodego życia za blichtr materialnych dóbr, po stosownej pokucie wyjdzie na swoje. Przykre? Dla dzieci normalne. Zastanawiające, jakie padały komentarze: "Ja tam bym oddał nie dziesięć, ale może rok życia za piękny dom". "Głupi ten Janek, trzeba było się z wiedźmami lepiej potargować". W każdym razie, jeśli chodzi o walor poznawczy tego przedstawienia, to posłużyło nam ono do analizy struktury bajki klasycznej, z wędrówką bohatera, trudnymi próbami, baśniowym pomocnikiem i trójkowymi powtórzeniami elementów akcji.
Łomżyński spektakl "O dobrym diabełku" był sprawnie zrobioną adaptacją kilku opowiadań Pierre'a Gripariego w dowcipnym przekładzie Barbary Grzegorzewskiej. Prościutka, bezpretensjonalna objazdowa inscenizacja, połączona z prowokującą, ironiczną treścią, ujęła za serce Wojtka Majcherka, który właśnie Łomży przyznał swój głos. Reżyserem był zaproszony z Rosji Siergiej Jefremow. Jak widać, po fali inscenizacji współpracujących często z polskimi teatrami Czechów i Słowaków, polski teatr wykorzystuje teraz talenty artystów ze Wschodu. Gdzie zupełnie inaczej się pracuje, gdzie reżyser przychodzi do teatru idealnie przygotowany, gdzie nie ma w nadmiarze improwizacji aktorskich, nie ma chaotycznych poszukiwań. Reżyser jest tu Panem Bogiem, co z jednej strony ogranicza, z drugiej jednak, jeśli się mu zaufa, gwarantuje komfort aktorom. O tym opowiadali członkowie łomżyńskiego zespołu po wspólnej teatralnej podróży z piekła do nieba, z licznymi przystankami na ziemi.
"Sklep z zabawkami" Aleksandra Popescu z warszawskiego "Baja" był potencjalnie przez literacką metaforę o dojrzewaniu najmądrzejszym spektaklem festiwalu, a także jednym z najbogatszych inscenizacyjnie. Jednak ze stosowaniem bogactwa środków bywa jak z obosieczną bronią; można od niej samemu polec. Reżyserka, Krystyna Jakóbczyk, z namaszczeniem realizując matamorfozy małej Diny, która, skuszona czarodziejską ofertą tytułowego sklepu z zabawkami, starzeje się tam i zapomina o prawdziwych uczuciach, popadła w dosłowność. Bogate, operowe kostiumy Ireneusza Salwy krępowały ruch aktorów, a zmiany dekoracji przeprowadzane przez leśne elfy ciągnęły się w nieskończoność. Ospała machina przesłoniła istotny problem i spektakl trafił gdzieś obok, nie do serc widowni. Zbyt blisko może siedzieliśmy, aby zamiana aktorek, grających główną postać, stała się tryumfem iluzji. Ponieważ jednak i porażki mogą być nauką, więc dyskusja po spektaklu była ciekawa.
"Księżniczka Elfów" także przyjechała z Warszawy. Scena '96 jest zespołem pantomimicznym, więc dobrze, że jej pokaz znalazł się obok większości przedstawień opartych mocno na tekście. Bardzo wystawna scenografia Urszuli Kubicz-Fik mimo kilku nieczytelnych znaków dobrze harmonizowała z fantasmagoryczną historią o upartej miłości dwojga elfów, która potrafi przezwyciężyć wszelkie przeszkody. Ja poddałam się nastrojowi baśni, i właśnie za śmieszne obrazy zaspanych elfów i groźne drapieżnych ptaków, wyłaniającego się ze skały Króla Gór i umierającej białej orlicy, których nie zapomnę, wyróżniłam ten spektakl. Dzieci jednak wypunktowały bez litości słabości scenariusza i brak nawiązania w kilku kluczowych momentach akcji. Aktorom-tancerzom trudno się było z nimi spierać, więc nie wyszli ze spotkania z euforią. Niemniej jednak teatr się rozwija i po "Opowieści o wietrze...", która na pierwszym Małym Zderzeniu otrzymała Grand Prix widowni, dalej gotów jest poddawać się niełatwym kłodzkim zapasom.
I tak doszłam do Grand Prix piątego Zderzenia, które trzeba by nazwać raczej "miękkim lądowaniem", gdyż materia zwycięskich "Metamorfoz" Krzysztofa Raua z Zusna to płachty bawełnianej surówki. Z nich to właśnie Małgorzata Masłowska, Marta Rau, Darek Jakubaszek i Michał Hachlowski z mistrzowską sprawnością wyczarowywali na naszych oczach przez blisko godzinę światy zwierząt, egzotycznych kultur oraz codziennych sytuacji. Znając ich możliwości, odczułam pewien niedosyt, bo spektakl nie miał żadnego generalnego przesłania, będąc jedynie zbiorem zgrabnych etiud. Młodzi widzowie też bezbłędnie rozpoznali jego otwartą strukturę, ale nie domagali się więcej, dając "Metamorfozom" en masse swe cenne głosy. Najbardziej spodobała im się kontrolowana swoboda wykonawców, prosty humor takich scenek jak walka kogutów i prostota środków, dowodząca dobitnie, że teatr można zrobić ze wszystkiego i w każdych warunkach.
Na zakończenie przyjechała ekipa telewizyjna z Wrocławia nakręcić program o kłodzkim Zderzeniu. I cóż się okazało; młodzi rozmówcy, którzy przez cztery dni z nami dyskutowali o bajkach i teatrze, potępiają bajki, i to w czambuł. Uważają proste nauki o tym, czym jest dobro i zło, za wielkie oszustwo, które nie przygotowuje dzieci do życia, lecz zakłamuje i głupio idealizuje jego prawdziwy obraz. Wtedy dopiero zrozumiałam, dlaczego młodsza młodzież z podstawówki pohandlowałaby z wiedźmami o dostatek i dobrobyt, nawet za cenę paru lat życia. Dlaczego pyta przede wszystkim o to, co jest jak zrobione, a nie co znaczy na poziomie metafory. Wniosek z tego, że rację mają wszelkie sprawne przeróbki i kontaminacje najbanalniejszych tropów literackich, z wyliczoną komputerowo szansą na budzenie wzruszeń. I że teatr to miłe, choć niezbyt osobiście przejmujące dzieci uzupełnienie teledysków z MTV. Niech sobie będzie, ale nie każcie nam traktować tego serio, zdawały się mówić dzieci. Mają prawo. Zastanawia mnie tylko, że tak grzecznie i bez głębszych emocji weszły w naszą konwencję dyskusji o bajkach. Dlatego chwalę Kłodzko, bo jeszcze nie wyjechałam stąd bez osobistej nauki. A tym razem także i przestrogi.