Artykuły

Paniczny teatr w pałacowych kuchniach

Unia "Teatr Niemożliwy" Marka B.Chodaczyńskiego dała się poznać już kilka lat temu za sprawą inscenizacji "Dramatu niemożliwego" Lemerciera de Neuvilles, przedstawienia lalkowego nie tylko dla dzieci. Potem powstała inscenizacja jednej z przypowieści Leszka Kołakowskiego z "Klucza niebieskiego", a obecnie, po zain­stalowaniu się w Kuchniach Królewskich Pałacu w Wilanowie, Unia przedstawia teatr lalek dla dorosłych, czyli "Toporland". Sam pomysł (na temat i formę) już raz był realizowany - w 1988 przez grupę "3/3 and Co.", do której należał Chodaczyński. Dziś sporządzenia scenariusza i reżyserii podjął się Wojciech Olejnik, reżyser po szkole białostockiej, a wcześniej absolwent Wy­działu Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST.

Równie ważny jak tytuł jest tu podtytuł - "Suita na Tekturę i Kontrabas, inspirowa­na twórczością Rolanda Topora i Johanna Sebastiana Bacha". Tektura, materiał sztywny, słabo podatny na obróbkę i na pozór mało inspirujący, jest jedynym ele­mentem czterdziestominutowego przed­stawienia, prócz widocznych dość krótko postaci pary aktorów (Dorota Dąbek i Ma­ciej Dużyński) oraz muzyki Bogdana Szczepańskiego przy kontrabasie. Po­mysł na tekturę i głębokie wniknięcie w jej istotę pozwoliło "Teatrowi Niemożliwemu" dokazać z 50-metrowej długości walcem falistego, szarawego surowca rzeczy sub­telnych i niemożliwych. Tektura falista, choć sama niepiękna, służy zazwyczaj do izolowania rzeczy kruchuch i łamliwych, opatrzonych ostrzeżeniem "fragile". Taki jest ten teatr - subtelny, wysmakowany i delikatny, słowem - dla koneserów.

Zaczyna się familiarnie i przyjemnie - każdy z 50 potencjalnych widzów owego papierowo-muzycznego koncertu, grane­go co weekend w Wilanowie, otrzymuje bowiem kieliszek wina. Po niedzielnym spacerze, a jeszcze przed obiadem, to miłe i odświętne urozmaicenie dnia. Gdy nadchodzi właściwa chwila (nie mająca wiele wspólnego z mieszczańską punktualością), noże, służące do rozcinania banderoli przy butelkach, wędrują wraz z Markiem Chodaczyńskim za kulisy. Światło gaśnie. Ciemnogranatowe kotary wydzielają niewielką przestrzeń gry. Na dębowym parkiecie stoją podpórki do nut. Pojawia się trójka widzialnych wyko­nawców - demoniczna kobieta, paniczny mężczyzna (z miną, jakby zaraz miał po­pełnić harakiri) oraz elegancko jak do fil­harmonii ubrany kontrabasista.

Mężczyzna znika za grubym, szarym walcem. Kobieta przerzuca od niechcenia kilka stron swej "partytury" i zaczyna roz­ciągać tekturę, zwijając ją, gdy napotyka opór ściany. Kobieta znika. Na szarej płaszczyźnie tektury pojawiają się z rzad­ka, potem coraz częściej linie, przypomi­nające kod kreskowy albo prześwietloną końcówkę taśmy filmowej ("taśmowość" to w ogóle istota dzieła). Czarno. Na czar­nym tle widać niewyraźne zarysy człowie­ka w kapeluszu i z walizką. Stop-klatka. Piękna scena: od stóp figury, od tyłu, po­woli, tajemniczo pełznie w górę światło la­tarki, znacząc obrys postaci.

Muzyka pulsuje i zmienia rytm, zawsze w zgodzie ze zmiennym tekturowym pej­zażem. Noc. Jezioro. Znów postać z wa­lizką, tym razem blisko nas, na zewnątrz tektury, w której pragnie się skryć, ale nie może. Do czasu - po nieudolnych próbach obijania się o zbyt niski obrys, głowa postaci odpada. Jednocześnie odpada wieko waliz­ki - głowa jest tam, w środku, jak na Topo­rową makabrę przystało. Postać już się mieści, już wchodzi i znika. Jedziemy dalej. W centrum pejzażu stoi odludny, spokojny dom. Z komina leci dym. Dalej pojawia się połówka gigantycznej postaci kobiety - oczywiście od pasa w dół. Coś ją swędzi, bo podciąga lekko swą długą spódnicę. Pej­zaż pustoszeje, tylko u góry widać zaczy­nający się od jakichś strzępów długi, czarny pas. Szura tektura, jęczy kontrabas. Sus­pens. Tajemnica niebawem się rozwiązuje - to czarne długie włosy woltyżerki z batem ze znanego rysunku Topora; dosiada ma­leńkiego konika, który okazuje się być jej własną, wynaturzoną stopą. Odsłona czar­nej płaszczyzny z wieloma klapkami w rzędach. Unosi się kilka - to zdeformowa­ne potwornymi minami twarze, których To­por narysował bardzo wiele. Pusta, czarna, wycięta dziura okna, w niej ludzik, który chodzi po falach, odbijając się od stóp za­nurzonego głową, symetrycznego jak w kar­tach drugiego ludzika. Czarne tło - czyżby koniec? Owszem, koniec pierwszej sek­wencji. Czarny mężczyzna o dzikim spoj­rzeniu ujawnia się i podchodzi do stojaka. Obraca partyturę do góry nogami i zaczyna rolować tekturę od końca do początku. Lek­ki niepokój - czyżby aktorzy musieli robić porządek na naszych oczach? Czy nie mogliby przewinąć tektury po spektaklu? Nie, bo spektakl się wcale nie skończył.

Nad czarnym tłem zaczyna krążyć, oczy­wiście wycięty z tektury, helikopter. Krąży nad niszą okna, w której ściga się teraz z powodzią dwóch ludzików. Czy obaj do­padną sznurowej drabinki, czy jeden, czy może żaden? Tektura szura, kontrabas pła­cze. Czarna ściana z klapkami i twarzami powtórnie ożywa, teraz odsłonią się wszyst­kie, poza ostatnią. Suspens. W końcu i ta klapka znika, a zamiast twarzy wdzięczy się do nas goła pupa. Woltyżerka i rozwijający się pas jej włosów. Na górze, nad skrajem tektury, tańczy gigantyczna kobieta z męż­czyzną. Pocałunek. PLAG! Kochanka wy­rwała kochankowi usta, na miejscu których zieje dziura. Robi się coraz ostrzej, coraz potworniej, coraz bardziej zanurzamy się w Toporowe klimaty. Wielka pupa. Spódni­ca unosi się wysoko, jak na znanym rysun­ku, a po czarnej drabinie wspina się w górę maleńki, czarny człowieczek. Zważywszy proporcje, zapewne mamie skończy. Wątek podejrzanych rozkoszy kontynuuje się w następnej sekwencji - spokojny domek na odludziu odkrywa wnętrze - to ohydny zam­tuz, od podłogi po stropy wypełniony orgiastycznie skłębionymi ciałami. Czas na me­mento. Nad krawędzią tektury wyrasta trójpalczasta dłoń. Niby to dłoń Boża, do której zanoszą modły mali ludkowie, ale w istocie diabelskie widły, które jednym ru­chem - PAC! - zmiatają w niebyt nieszczęsnych akolitów przy wtórze kontra­basowego oberka. W miejsce postaci bez głowy pojawia się czarny zegar. Minie pełna minuta (w teatrze to wieczność!) nim jego tarcza z białej zmieni się w czarną i zniknie. Noc. Pejzaż z jeziorem, nad nim chichocze do zdechu i przerwania gardła dwóch dychawicznych staruszków. Zbliżamy się do końca. Noże, jak Czechowowska strzelba, wnet zagrają swą rolę, wycinając brutalnie z tekturowego tła figurę w kapeluszu. Spek­takl się kończy, tekturowy ekran powróci do formy walca, a figura pozostanie. Robimy sobie na jej tle zdjęcie.

Po tej teatralnej impresji cała nasza ro­dzina zmienia się w fanów "Teatru Nie­możliwego". Nie za to nawet, że inteligen­tnie umiał dać teatralny ekwiwalent na­stroju grafik Topora. Te można spokojnie obejrzeć w domu, biorąc do ręki dosko­nały album WAiF-u z 1975 roku. Inspira­cja mistrzem jest zresztą w "Toporlandzie" bardzo stonowana. Nie jest to teatr brutal­ny i okrutny, chyba że w głębszym, określonym przez Artauda znaczeniu. Bardziej pokochaliśmy Unię za to, że posługując się konwencją absurdu, bez słów potrafi - dotykając tektury - dotknąć ukrytych znaczeń obrazów. "Toporland", mimo iż formalnie ma najwięcej wspólne­go z koncertem kameralnym, to spektakl dynamiczny, pełen napięcia i wyrazu. Umiejący, jak napisał w "Kluczu niebies­kim" Leszek Kołakowski, oddzielić istotę rzeczy od powierzchni zjawisk. I to jedy­nie za pomocą teatralnych czarów odpra­wianych za pośrednictwem tektury falistej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji