Artykuły

Wygrana czarnego konia

Teatr to nie tor wyścigowy, a lalki nie konie, ale faktem jest, że nic tak nie ożywia atmosfery jak walka o nagrody i wyróżnienia. Na festiwalu w Bielsku były one wcale niemałe (w sumie 10 tysięcy dolarów). Wprowadzenie nurtu konkurso­wego to najbardziej zasadnicza zmiana koncepcyjna, jaką zaproponował Krzysz­tof Rau, obejmując dyrekcję bielskiego - uwaga, nowa nazwa! - Międzynarodowe­go Festiwalu Sztuki Lalkarskiej. Głosować mogli jedynie posiadacze wykupionych zawczasu karnetów - a zatem "normalna" lokalna publiczność, nie zaś artyści, spec­jaliści czy studenci, wyposażeni w zapro­szenia i wejściówki. Karnetów było 150. Gości zaproszonych przez organizatorów pewno drugie tyle, plus zespoły, które przyjeżdżały, odjeżdżały, zawsze ciekawe podpatrzeć konkurencję.

Teatr lalki i animacji jak zawsze przy­ciągał widzów swą barwnością i stylis­tycznym zróżnicowaniem. Obyło się bez rzucających na kolana rewelacji, ale też i bez artystycznych skandali. Był to solid­ny, dobry festiwal. Poza tym Polska zaprezentowała się interesująco zarówno w nurcie promocji, jak i konkursu, choć werdykt nie całkiem to odzwierciedla, bo trzy główne nagrody zgarnęli cudzoziem­cy. Werdykt doskonale pokazuje, jakie wartości widzowie cenią w teatrze lalek najbardziej, niezależnie od stopnia profes­jonalnego wyrobienia.

Po pierwsze, cenią prawdę sceniczną i prawdę artystycznej wypowiedzi. Zsuzsa Szabo, która otrzymała aż dwie nagrody, Grand Prix (dla teatru "Bobita") i indywidu­alną od Stowarzyszenia "Sztuka Teatr", stworzyła scenografię i zagrała tekst Anny Kiss, przeznaczony dla najmłodszej wi­downi. Drobna Węgierka, dyskretnie acz czujnie kontaktując się wzrokiem z muzy­kiem Martonem Kovacsem (wydoby­wającym dźwięki z najdziwniejszych "inst­rumentów"), stworzyła na scenie cały, pełny świat. I może dlatego tak się podo­bała, bo jeśli już widz decydował się do owego świata wejść, dawał się uwieść je­go urodzie i wychodził zauroczony.

Zarówno tekst bezpretensjonalnej, poe­tyckiej, przetykanej bajkami i śpiewanka­mi opowieści z dzieciństwa, które wysnu­wają się, dosłownie, z szuflad starej ko­mody i z wnętrza odrapanego kuferka, jak gra aktorki, pełna skupienia, ale i lekkości, i dowcipu, ujmują prawdą, szczerym prag­nieniem powiedzenia tego, co w życiu naj­ważniejsze, w sposób jak najprostszy. Nie ma tu standardowo rozumianej akcji, dra­maturgicznego rozwoju ciągu wydarzeń. Kolejność obrazów narzuca prawo marze­nia sennego, zawsze i dla każdego indy­widualne prawo uruchamiania wspomnień - tu, przez dźwięki zabawki-pozytywki. Na świat dzieciństwa, poza czasem, poza historią, składa się dziadek, babka, kot i sąsiedzi; rewelacją jest jarmark i wesołe miasteczko. Żmije żyjące pod korzeniem starej wierzby rozmawiają ludzkim gło­sem, a księżyc przysiada na parapecie okna. Bohaterką jest mała dziewczynka, właścicielka łakomego kota. Potrafi cie­szyć się życiem w najbanalniejszych jego przejawach i dlatego zna smak szczęścia.

Bobita gra przy pomocy machiny do grania, chwytu od zawsze popularnego w teatrze lalek. Jest to duża drewniana karuzela, ni to gaik, ni to parasol. Rozpos­tarte ramiona pokrywają pozszywane strzępy klockowych koronek, płóciennych haftów i pajęczej plecionki. Z każdego ra­mienia zwisa postać lub rekwizyt, które można dowolnie opuszczać i podnosić na sznurach: pękata lalka kucharki zintegro­wanej ze swym cebrzykiem; ptasznik, którego głowa wyskakuje z domku-dziupli jak kukułka w tyrolskich drewnianych ze­garach; pyszna figura szewca, co bez butów chodzi - dosiadająca okrakiem dużego buta, animowana tłokiem w chole­wie; słój z landrynkami; kuma-plotkarka. Dziewczynka z kotem Francoszką miesz­ka na komodzie (ów kotek daje wrażenie autentycznego ruchu, choć to tylko wy­pełniony piaskiem lub kaszą podługowaty woreczek z drewnianą głową i łapkami).

Dziadek i babka wiszą na oknie w oblazłej z farby ramie; mówiąc, poruszają ustami. W jednym kącie stoi obnośny jar­marczny kram, który mocą iluzji aktorskiej Zsuzsy Szabo zmienia się w tańczącego na łańcuchu niedźwiedzia. W drugim - manekin z frakiem, w który przebiera się aktorka, udając małomiasteczkowego ele­ganta. Gdy pijąc herbatę z porcelanowej filiżanki charakterystycznym gestem odgi­na mały palec, widownia wybucha grom­kim śmiechem. To przedstawienie od razu zdobyło moją prywatną nagrodę za posłu­giwanie się najbardziej uniwersalnym językiem teatru. Zawdzięczam mu uru­chomienie najdawniejszych wspomnień z wakacji na wsi: pamięć kolorowych szybek werandy, kładących się cieniami na białym obrusie, ciepłego, płowego futerka Pikusia i pachnącej podróży po sianoko­sach na wysoko wyładowanym drabinias­tym wozie. Każdy ma swoją własną rekwi­zytornię wspomnień. Język węgierski, jak wiadomo, nie jest powszechnie znany, a mimo to w tym właśnie języku znalazły się magiczne słowa - uniwersalny klucz do Sezamu dzieciństwa.

Na antypodach emocjonalnej, ciepłej opowieści "Bobity" znalazł się Stephen Mottram. Znany już w Polsce z wcześniej­szych krótkich etiud, lalkarz-marionetkarz postanowił pokusić się o stworzenie peł-nospektaklowej sztuki. I tu mowa będzie o kolejnej wartości, w ocenie widzów bar­dzo ważnej. Mottram mianowicie jest per­fekcyjnym wykonawcą a jego sztuka bu­dzi podziw, choć przy okazji także mro­wienie po krzyżu. "Nosiciele nasion" to pe­symistyczna, by nie rzec: ponura i okrutna metafora świata, gdzie nad każdą istotą jest jakaś inna, wyższa istota, gdzie małe drewniane człekopodobne stworki upor­czywie się mrowią, by człowiek-animator-bóg z zimnym sadyzmem polował na nie w wodzie, powietrzu i na lądzie i uśmier­cał, jak zabija się owady, ryby czy kury. Po­między ludzikami a wszechmocnym czło­wiekiem są formy pośrednie - coś jak wielkie, złotogłowe termity, robiące mart­wym nosicielom sekcję i odzyskujące zamknięte w nich dobra. (Czyżby Mottram czytał "Wykład profesora Maa" Themersona?) Tu metafora komplikuje się - nasio­na: perłowa ikra, sproszkowana purpura, lekkie puszki bawełny, znów trafiają do rąk animatora. Ten, co zabijał, teraz opie­kuje się wsadzonymi do worków-inkubatorów poczwarkami, może zrodzonymi z nasion. Wychowuje je, pomaga dorosnąć i ... znów wypuszcza na wolność, by wszystko zaczęło się od początku.

Poznajemy tajemnicze kulisy tego wiel­kiego perpetuum mobile, uniwersum, które pewnie się autorowi przyśniło, ra­czej jako koszmar niż różowe marzenie. Owóż działa tu prawo mimikry - okazuje się, że ludziki potrafią upodobnić się zarówno do ptaków, pajęczaków, ryb i ro­bactwa, jak i do wielkich termitów-alchemików. Może i sam Mottram jest animo­wany przez swoje drewniane marionetki?

Spektakl budzi szacunek swą wręcz nadludzką precyzją i dokładnością. Jest efektem dążenia do doskonałości, ale pozostawia niepokój. Najlepiej oglądać go z bliska. Wola przeżycia udręczonych la­lek jest niezwykła. Sterylna czystość obrazów, oszczędność gestu angielskie­go artysty - również.

Powodem wyróżnienia trzeciego spek­taklu - "Dziecka słońca" ze Stadtisches Puppentheater z Magdeburga - jest, jak mniemam, zawarta w nim ironia i poczu­cie humoru. Przewrotną bajkę napisaną i wyreżyserowaną przez Rosjanina, Aleksieja Leliawskiego, i oprawioną scenicz­nie przez Aleksandra Wachremiejewa opowiedział na scenie Niemiec, Peter Bruckner. Znów warto było walczyć o miejsca jak najbliżej, bowiem laleczki i re­kwizyty były maleńkie. Fabuła to połącze­nie kilku klasycznych baśniowych mo­tywów: bohatera, który walczy ze smo­kiem, czarownicy, która wspomaga go cu­downymi darami, złych braci, którzy zabi­jają dobrego i przemienionej w ptaka na­rzeczonej, która przywraca go życiu... Domniemywać można, że po wszystkich przygodach żyli długo i szczęśliwie, choć pewności nie ma.

Bruckner zagrał po angielsku, co zo­stało docenione i w pełni zrozumiane. Bajkę opowiedział bardzo śmiesznie. Je­dynym estetycznym punktem odniesienia bohatera, Wani, jest tu Wołga. Wobec te­go nawet urodę pięknej księżniczki, urato­wanej z brzucha smoka, umie porównać jedynie do wielkiej rzeki, nucąc znany doński evergreen o Stieńce Razinie. Kie­dy już po wspomaganej czarami podróży (świetna, oparta na prawie bezwładu i repetycjach animacja prostej drewnianej lal­ki przebierającej krótkimi nóżkami) dotrze do smoka, okaże się, że mimo wszystko smok go pożre. Smok ma mordę z wyży­maczki, a brzucho z walizki. W walizce panuje atmosfera lunaparku. Jest muzy­ka, karuzela, jest wieża Eiffela, tańczą pa­nowie, tańczą panie - słowem, jak w Pa­ryżu, albo przynajmniej na moście w Avignon. Bracia Wani piją wódkę i czują się świetnie, więc nasz bohater ma niejakie trudności, by ich przekonać do opuszcze­nia rozkosznej biesiady w brzuchu smo­ka. Bracia, łasi na księżniczkę, mordują Wanię. Wania i królewna na ptasich skrzydłach fruną szukać szczęścia w lepiance nad Wołgą. Morału brak. Wydaje się, że jeśli ktoś dziś potrafi naprawdę in­teligentnie i we właściwych momentach puszczać oko do widowni, zamiast reali­zować tekst jeden do jednego, ma szansę na sukces. Magdeburski teatr z niej sko­rzystał, uzyskując maksimum efektu przy minimum efekciarstwa.

Ostatnią z nagród, przyznaną przez dy­rektora festiwalu, otrzymał poznański Te­atr Animacji za "Kota w butach" w reżyserii Lecha Chojnackiego. I tu mnie frenologiczny guz krytyczny zaczyna z lekka świerzbieć. "Kot w butach" to bardzo efek­towne przedstawienie, ale na granicy efekciarstwa właśnie. Tekstu Brzechwy jest tyle co przysłowiowy, bosy kot napła­kał, ot, na półgodzinną audycję. Teatr, trzymając się generalnej linii wypracowa­nego dawno stylu ubarwiania przedsta­wień rozbudowanymi działaniami aktorski­mi, w prologu troszkę przebrał miarę. Trwająca około kwadransa etiuda niespo­kojnego snu pięciu braci-młynarzy, tur­lających się wte i wewte po młyńskim ko­le, robiących fikołki i przytrzaskujących dłonie w łapkach na myszy, była niewspółmiernie rozbudowana do dwóch linijek tekstu wypowiedzianych przez nar­ratora.

Zostawmy jednak takie drobiazgi, bo przedstawienie poznaniaków było na tym festiwalu, obok Magdeburga, najinteligen­tniejszą interpretacją wyświechtanej do imentu fabuły. Do "Kota w butach" dopisa­no scenicznie, za co należą się brawa, puentę jak z "Konika Garbuska". Złym bra­ciom powinęła się noga, a głupi i naiwny wyszedł na swoje - czucie i wiara spra­wiły, że w jego życiu stał się cud.

To, co opowiada wizualnie teatr, jest jakby obok, bierze wiersz Brzechwy w cu­dzysłów. Głupi Janek, mianowicie, wcale nie chce rezygnować ze schedy i wypra­wić się w drogę o suchej bułce. Dlatego bracia, na jego benefis, odgrywają we młynie, używając drabiny i kija zamonto­wanych do wielkich żaren oraz znalezio­nych w skrzyni po ojcu lalek, opowieść o cudownym kocie i jego szczęśliwym właścicielu. "Jedzie król, jedzie król, wład­ca lasów, łąk i pól, jedzie król koni czwórką, jedzie król ze swą córką! A za nimi dwór wiezie złota wór..." Znam to na pamięć z kaset dla dzieci, ale przyznać trzeba, że w mądrej klamrze ten naiwny tekst zalśnił na nowo.

Janek daje się oszołomić bajeczną wizją, odziewa w darowane buty i kapelusz leni­wego domowego kocura - szmatławą lalę o kończynach na gumce, i wychodzi. Zamy­kają się na skobel drzwi młyna, sprytni bra­ciszkowie zacierają ręce... Nagle - stuk puk! Do młyna wkracza Janek i królewna w złotogłowiu i brokatach. Najciekawsze mu­siało wydarzyć się za zamkniętymi drzwia­mi, jak to na ogół w życiu bywa... Stary chwyt z oszustem oszukanym wypalił jak złoto. Cieszę się, że czwartą docenioną publicznie zaletę teatru lalek, błyskotli­wość i inteligencję, reprezentuje nasza, biało-czerwona liga.

Teraz już pojedziemy na skróty: przed­stawień konkursowych było aż trzynaście i nie zamierzam zamordować czytelników ich dalszym detalicznym opisywaniem. Mam cichego polskiego faworyta. Jest nim Marek Chodaczyński i jego Teatr Niemożliwy, grający "Dramat Niemożliwy" (w istocie zespół to kilku starych przyjaciół z Teatru "Lalka"). Powrócił on bowiem w sposób tyleż bezpretensjonalny, co pro­fesjonalny, do konwencji czysto lalkowej i zagrał koszmarny scenariusz w stylu hiszpańskiego dramatu płaszcza i szpady (ale także niedawno przypomnianych przez telewizję pastiszowych "Czterech muszkieterów") brawurowo, w rytmie vivace. Tu także nie brakowało inteligencji i prze­myślności (przy kontrolowanej prostocie środków). Nie mam nic przeciw temu, aby akurat te przymioty stały się naszą polską wizytówką i specialite de la maison.

Skora "Teraz Polska", to z przyjem­nością wspominam inne, równie czyste stylistycznie polskie przedstawienie stricte marionetkowe, czyli "Piękną i Bestię" Wal­demara Wolańskiego. Wprawdzie poka­zano je w nurcie promocyjnym, ale pasuje mi do tematu. Doszliśmy do takiego wyra­finowania i przemieszania środków, że konsekwentny powrót do konwencji działa odświeżająco. Wolański jako dyrektor łódzkiego "Arlekina" - ośrodka specjali­zującego się w dokumentacji teatralnej - potrafi równie dobrze sprzedać swe doko­nania na scenie, jak w foyer. Zagrał wy­reżyserowane przez starego amery­kańskiego mistrza Davida Syrotiaka przedstawienie częściowo po angielsku, co świadczy o właściwym rozumieniu sło­wa "promocja". Nadto w holu, mimo trud­ności obiektywnych, zorganizował wspa­niałą wystawę lalek z aktualnego repertu­aru teatru, co ubarwiło deszczowy festi­wal, a może nawet, kto wie, sprowadziło rankiem ostatniego dnia cudowną po­godę...

Czeski "Drak", "legenda tych lat", w od­młodzonym wydaniu nieco rozczarował. "Lodowa narzeczona" Jakuba Krofty, syna Josefa, była przedstawieniem tyleż atrak­cyjnym wizualnie, co - nomen omen - zimnym, wypranym z emocji i wzruszeń. Nie pomogła obecność kilku aktorów ze starego "Draka" ani perfekcyjne, błyska­wiczne zmiany i operowanie maszyną do grania w postaci stylizowanego igloo (zmieniającego się w lodowe góry, doliny, pałac i ubogą chatę). Baśń o poczciwym, zakochanym chłopcu i opętanej przez złe­go trolla księżniczce miała w sobie mini­mum psychologii przy nadmiarze akcji.

Teatr lalek nie bardzo potrafi konkuro­wać z filmami ze Schwarzeneggerem. Jeśli takie były aspiracje Jakuba Krofty, to błąd. "Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy..." chciałoby się rzec. Droga przed Czechami jest zresztą otwarta, jedna ho­norowa porażka nie przesądza o general­nej opinii, że to mocny teatr, zwłaszcza w swej teatralnej, nie fabularnej warstwie. Choć Ostrawa (też Czechy) banalnością nowej, paracyrkowej premiery obniża nie­co poziom.

Ciekawy jest casus Rosjan. Przyje­chały w tym roku do Bielska dwa teatry: Jekaterinburg pokazał "Obrazki z wystawy", Moskwa, czyli teatr Ogniwo - "Króla i jego trzy córki". Nie podbili serc karnetowców, jak wynika z werdyktu, jednak nie sposób ich lekceważyć. Zwłaszcza moskiewski spektakl - wzięty w nawias przypadkowe­go występu trupy nędznego "bałaganczika" w przydrożnej, włoskiej czy hisz­pańskiej karczmie - zapisał się w pamięć energią i potencją talentu wykonawców. Zagrali oni w stylu improwizacji, z dystan­sem i prywatnymi dygresjami z innegc planu, optymistyczną wersję "Króla Lira" połączonego, chyba, z motywem francus­kiej bajki o królewnie w oślej skórze, a może po prostu o Kopciuszku.

Występ był trochę chaotyczny i prze­krzyczany (najprawdopodobniej przyczy ną stała się zmiana sali z dużej na kameralną), ale dowcipny i zabawny, z pięknyrr finałem: zahukana pomocnica z austerii niemowa, zakochuje się, mimo złego traktowania w swych niezwykłych gościach i wybiega za nimi za drogę, gotowa dla czaru iluzji dzielić z wędrownymi aktorami niepewność losu i niewygody.

"Obrazki z wystawy" czarowały ciągłą zmianą planów i techniką wykonania. I tu także zamiana sali, tym razem z małej na dużą, osłabiła artystyczny efekt. Rosjanie mają jednak swój styl, nie boją się kiczu i przerysowania, bo za wszystkim stoi zna­komity warsztat wykonawczy. Należy ich uszanować. Francuski "Tangram", belgijska "Cook-o-fonia", brazylijski "Metal i cięcie" oraz bułgarski "Don Kichote" w ogóle nie doczekają się opisu. Bodaj dwa z nich - wiem, ale nie powiem! - nie otrzymały żadnego głosu. Tyle uzasadnienia.

Reasumując: nurt konkursowy był bo­gatszy i ciekawszy niż pozostałe razem wzięte. Dobrą drogę na przyszłość upatruję, mimo krytycznych uwag, w praktyce poznańskiego Teatru Animacji - braniu w cudzysłów najbardziej klasycznych tekstów i mierzeniu się z nimi na nowo. Bez ryzyka nie ma prawdziwego sukcesu. Cie­kawie potraktowali sprawę komunikacji scenicznej Rosjanie. "Obrazki z wystawy" to teatr do potęgi. Trzy konwencjonalne postacie sceniczne objawiają swe uczucia osłanianiem kurtynek małych teatrzyków i nawet rywalizacja dwóch klaunów o ser­ce mechanicznej panienki rozgrywa się w sposób nie bezpośredni, a umowny, poprzez zminiaturyzowany teatralny obraz. Przykład Stephena Mottrama, a bardziej jeszcze jednego z mistrzów, Albrechta Rosera, skłoni może aktorów do doskona­lenia się w technikach marionetkowych.

Nawet teatry, których nie chciałam tu opi­sywać, mogą być nauczką, czego się na­leży wystrzegać: kiczu, braku koncepcji, powtarzalności efektów, nademocjonalnej propagandy, politycznego agitowania wprost. Słowem pilnować, by użyte środki pasowały do wyrażanych treści.

Cieszę się, że widziałam cały bielski program, choć bywały dni szczególnie, w sensie fizycznym, męczące. Żałuję na­tomiast, że w szranki konkursu nie stanął, prezentowany w nurcie promocyjnym, "Gulliwer" Białostockiego Teatru Lalek w reżyserii Spiśaka. Mógłby zrewolucjoni­zować wyniki. O promocję tej sztuki dziw­nie się nie lękam - już się dokonała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji