Niedokonania
Ostatnia premiera na Scenie Małej Wrocławskiego Teatru Lalek to nawrót Wiesława Hejny do zapoczątkowanych "Procesem" inspiracji kafkowskich. Tym razem tworzywem literackim są dwa opowiadania - "Kolonia karna" i "Przemiana", połączone w jeden wieczór teatralny właściwie bardziej stylem scenografii Jadwigi Mydlarskiej-Kowal (no i nazwiskiem Franza Kafki, oczywiście) niż jakimkolwiek innym wspólnym mianownikiem. Przestrzeń teatralna "Kolonii" zorganizowana jest przez ramę-wrota-ołtarz, machinę na kółkach, która okazuje się machiną tortur. Ma ona dwoje skrzydeł, podzielonych na potrójne komory, mieszczące po trzy niewielkie, ale sugestywne figury. Owe alegorie śmierci - w całunach, wyposażone są w kosy, motyki, wskazówki do czytania Tory i szubieniczne sznury. Skrzydła łączy u góry łukowaty tympanon, u dołu zaś blat ołtarza-łoża, pod którym wiruje podświetlany czerwono bęben z wyobrażeniami potępieńczych cierpień grzeszników, kojarzących się ze znaną płaskorzeźbą Rodina "De profundis". Na łożu pojawia się, ułożona w pozie jak z piety, figurka skazańca. Opisu działania machiny dokonuje opętany misją kontynuacji dzieła zmarłego Komendanta, psychopatyczny Oficer (Aleksander Maksymiak), strojny w dziwaczny płaszcz, zdobiony wypukłymi kształtami kości. Podróżny to osadzony na stojaku manekin z ruchomymi ramionami, dłońmi, oczyma i żuchwą. Jego kwestie wypowiada siedzący z boku aktor w zwykłym ubraniu (Jan Fornal). Inkantowane partie narracyjne wygłaszają trzy Marie, symboliczne postacie, sprawczynie losu, które można interpretować także jako Parki. Opowiadają o biblijnych karach - wypędzeniu z raju Adama i Ewy czy cierpieniach Hioba, ilustrując przykłady malowanymi dwustronnie tablicami, prezentowanymi zza ramy machiny.
Opowieść przedstawiono bardzo dosłownie i statycznie, próbując pokusić się o wycieczki w stronę symboliki biblijnej, bez prób interpretacji groteskowej, do której skłania styl opowiadania Kafki. Ta hieratyczność i namaszczenie, przy maksymalnym rozbudowywaniu efektów wizualnych, niewiele pozostawia pola dla wyobraźni widza, choćby i z początku zafascynowanego tym czy owym elementem scenografii. Dookreślając wszystko do końca, powoduje pewien letarg, z którego nie budzi nawet uruchomiona na parę sekund machina tortur, której kukiełki, jak w szopce, zaczynają machać swymi śmiercionośnymi atrybutami. Osłupienie martwego Podróżnego-manekina, staje się i naszym, widzów, udziałem. Nadmiar szczegółów zabija metaforę. Dlatego trudno zgodzić się z opinią Tadeusza Burzyńskiego, dla którego to przedstawienie wkracza w sferę "egzystencjalnych niepokojów człowieka", "przypominając sprawy i pytania, przed którymi nie można uciec". Owszem, można, choćby wbrew intencjom. W teatrze często natykamy się na rozmaite sytuacje paradoksalne - raz zadziwiające, raz zachwycające, a czasem rozczarowujące. "Kolonią karną" byłam znużona, przygłuszona i nieco rozczarowana.
To samo dotyczy "Przemiany", gdzie już nie o biblijne diapazony chodziło, tylko o pokazanie "strasznego życia strasznych mieszczan" z całym (umownym) naturalizmem, na jaki stać teatr lalek. Gregor Samsa budzi się jako stwór, który więcej ma wspólnego z ósmym pasażerem Nostromo niż z tradycyjnym wyobrażeniem karalucha. Jakkolwiek byłby jednak okropny, widz szybko przyzwyczaja się do workowatego kształtu ohydnego muppeta w łóżku. Dlatego nie dzieli przerażenia lalkowej rodziny, kiedy po śniadanku szturmuje drzwi unieruchomionego Gregora, którego do wysiłków przy zamku animuje dopiero wizyta pana prokurenta. Laleczki (poza stworem-Gregorem) są niewielkie, akcja kręci się wokół stołu na wysokich nogach, z butaforowym serwisem do kawy, skośnymi, jak trumna czy gotyckie okno, drzwiami, a łożem Gregora. Obraz jest zatem całkiem płaski, nie wykorzystujący perspektywy ani głębi sceny.
Przy "Procesie", który miał premierę przed dziesięciu laty, pracował ten sam tandem reżysersko-scenograficzny i ten sam, niezwykle stabilny, zespół. O ile jednak wówczas aktor ukrywał się za lalką, stanowiąc z nią integralną całość, o tyle w "Niedokonaniach" mechanizmy animacji są dla widza całkowicie jawne, by nie powiedzieć - celowo, ekshibicjonistycznie przed nim obnażane. Widz obserwuje zatem grę aktorów i grę lalek - już nie w jedności, lecz jak gdyby w konkurencyjnej stawce. Mam pełną świadomość pozornego absurdu tej uwagi. Jak może animator współzawodniczyć z przedmiotem, obiektem artystycznym swej animacji? Ano może, skoro koncepcja reżyserska, zwłaszcza w "Przemianie", zakłada pełną tautologię gestów, ruchu i mimiki. Koncepcja do polemiki, bo, wbrew intencjom, zamiast efektu wzmocnienia, uzyskać można efekt znużenia. Pułapka profesjonalizmu? Być może. Nawet najbardziej precyzyjna animacja - animacja, w trakcie której aktor pamięta o tak drobnym geście, jak omiecenie ręką lalki okruszków z krzesła po śniadaniu - może właśnie przez swą dokładność odciąga uwagę od lalki. A skoro tak, to po co lalka? Historię człowieka zamienionego w karalucha i zaniedbanego na śmierć przez mieszczańską rodzinę można zagrać w żywym planie. Albo opowiedzieć w monodramie. Albo po prostu odczytać.
Rozumiem, ze ekwiwalent plastyczny wizji Kafki jest - jako taki - pokusą dla teatru. Akt metamorfozy jest zresztą zawsze cudowniejszy i prawdopodobniejszy w teatrze lalek niż osób. W "Przemianie" nie przyprawia jednak o metafizyczne dreszcze, nie budzi grozy, a jeśli, to na chwilę, wśród lalkowej rodziny, która się szybko otrząsa i nuży. Mam wrażenie, że od pierwszego przystanku, jakim był "Proces", Scena Mała przeżywa raczej regres niż progres. Że to, co było świeżym środkiem wyrazu, jeszcze się nie uklasyczniło, a już nieco wyczerpało, skręcając w zjazd, który niekoniecznie prowadzi ku autostradzie. Ostatnia premiera lalek dla dorosłych we Wrocławiu jest - mówię to oczywiście wyłącznie we własnym imieniu - raczej ciekawostką formalną niż spójnym, przejmującym aktem teatralnym.