Artykuły

Zbyszek Cybulski na 3 peronie we Wrocławiu wypowiedział ostatnie słowa

Wiesława Grondkowska widziała, jak Zbyszek Cybulski próbuje wskoczyć do jadącego pociągu. 8 stycznia 1967 roku pełniła służbę na peronie trzecim stacji Wrocław Główny. - Noga ugrzęzła mu między stopniem pociągu a krawędzią peronu - wspomina wciąż z przejęciem po prawie pół wieku od wypadku. O Zbigniewie Cybulskim pisze Magda Podsiadły w Tygodniku Wrocław.

- Zadzwonił Alfa i zapytał, czy może do nas przyjść. Przyniósł kożuch Zbyszka, samochodzik-zabawkę, okulary z jednym szkłem stłuczonym, które miałam ochotę buchnąć na pamiątkę, i jeszcze chyba chlebak - opowiada Elżbieta Sitek, wrocławska dziennikarka i dokumentalistka.

Alfa, czyli Alfred Andrys, przyjaźnił się z Cybulskim.

- Biegłem przed nim. Poganiał mnie, żeby szybciej. Gdyby on nie próbował wskakiwać, bo przecież zerwałem hamulec

Właściwie Zbyszek nie skoczył, tylko się zsunął. Pewnie w myślach był przekonany, że nadal skacze, ale on już był wtedy dość ciężki człowiek, i ten wielki kożuch, i walizeczka...

Marcel Martin, francuski krytyk i teoretyk filmu, napisał potem: "W wielu filmach odtwarzał ruchy, które później miały go kosztować życie. Począwszy od swego pierwszego filmu Pokolenie wielokrotnie skakał do pociągu".

- Marzeniem Zbyszka Cybulskiego było grać tak jak James Dean - to Lucyna Legut, pisarka, malarka i aktorka, w książce Marioli Pryzwan pt. "Cześć, starenia!".

- I tak jak słynny amerykański aktor Zbyszek Cybulski stał się aktorem kultowym. I jak Amerykanin zginął tragicznie i przed czasem.

Zbyszek Cybulski. Umieranie w biegu

"Znany polski aktor filmowy Zbigniew Cybulski zginął tragicznie w niedzielę rano na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Z. Cybulski zjawił się w ostatniej chwili na peronie i usiłował wskoczyć do znajdującego się już w ruchu pociągu expresowego Odra , kursującego między Wrocławiem, a Warszawą. Skok zakończył się tragicznie" - donosiła Trybuna Robotnicza (1967, nr 7).

"- Dostał się między wagony. Pociąg zatrzymano i ciężko rannego aktora odwieziono karetką pogotowia do Szpitala im. Rydygiera. Jak oświadczył korespondentowi PAP lekarz tego szpitala dr Zygmunt Syciński - Z. Cybulski przywieziony został do szpitala w stanie agonalnym z bardzo poważnymi uszkodzeniami głowy i klatki piersiowej. W tym przypadku żaden z zastosowanych zabiegów nie dał rezultatu i w kilkanaście minut po przywiezieniu do szpitala Z. Cybulski zmarł".

Ekspres "Odra" odjeżdżał o 4.20.

- Mroźno było jak diabli, styczeń przecież. Wyskoczyli z tunelu. Dwóch. Ja byłam trzecia, bo stałam jako dyżurna ruchu na peronie. Pociąg już się rozbujał, ale dopiero nabierał szybkości. I ten jeden hop! otworzył drzwi. Dałam sygnał do kierownika, żeby kazał maszyniście hamować. Jeden wskoczył do pociągu. Drugi podał mu torbę i próbował też wskoczyć. Pociąg już hamował, a temu drugiemu noga ugrzęzła między stopniem pociągu a krawędzią peronu. Okręciło go kilka razy - wspomina wciąż z przejęciem po prawie pół wieku od wypadku Wiesława Grondkowska, która 8 stycznia 1967 roku pełniła służbę na peronie trzecim stacji Wrocław Główny.

- Pociąg się zatrzymał, zadzwoniłam po pogotowie kolejowe i poleciałam zobaczyć, co się dzieje. Jak tam leży, czy jest poturbowany. To były minutki, jak lekarz był na miejscu. Jak dobiegłam, ranny leżał już na peronie. Ktoś go wyciągnął po tym, jak uwiązł między peronem a brzegiem pociągu. Lekarz go rozpinał, do pasa go odsłonił, zarośniętą miał pierś, w wielkim kożuszysku był. Nie wyglądał na poturbowanego, nie odniósł widocznych obrażeń, jakieś otarcia sobie przypominam. Jakieś ruchy nieskoordynowane rękoma robił i mówił do tego, co z nim był "Alfa, Alfa, nie zostawiaj mnie". Zaraz go szybciutko na noszach zabrali, zanim ja się dowiedziałam, kto to wpadł.

Dopiero kiedy go zabrali, ściągnęłam dane i się dowiedziałam. Nie jakiś tam podróżny Kowalski, ale Cybulski Zbigniew, Czerniakowska, w Warszawie. A po jakichś czterdziestu minutach przyszła wiadomość, że zmarł w szpitalu. Sporządziłam rutynowy raport do naczelnika stacji - pamięta.

- Do dziś mnie boli strasznie, że on miał wypadek na moim dyżurze - wyznaje.

Zbyszek Cybulski. 500 osób z nim piło

Sylwester Chęciński, reżyser: - W dzień poprzedzający jego śmierć jedliśmy obiad w Klubie Dziennikarza. "Starenia, przyjdź wieczorem do Klubu Stwórców (Klub Związków Twórczych - red.), coś się będzie działo". Zawsze tak się umawiał ze wszystkimi. Przyszedłem, dojście do baru było mordęgą, morze głów, zostałem przy jakimś stoliku. Złapałem kogoś, pytam: a gdzie Zbyszek? Przy barze. Wstałem i widzę: Zbyszek i tłum ludzi. Coś tam opowiadał, tłumaczył. Pomyślałem, co on takiego ma w sobie, że tak tych ludzi przyciąga? Odwrócił się, zauważył mnie i uśmiechnął tym swoim zniewalającym uśmiechem. Machnąłem mu ręką i poszedłem do domu. No, a rano telefon. Nagle już go nie ma, nie porozmawiasz, nie podowcipkujesz. Nic ci nie doradzi, bo on każdemu coś doradzał.

- Alkohol to był jego sposób ucieczki. W życiu artystycznym nie bardzo mu jakoś szło, w małżeństwie mu się nie układało. Chciał się rozwodzić, ale chyba dziecko go trzymało - tak uważał Wowo Bielicki już niemal dwadzieścia lat temu, który wspólnie z Cybulskim, Bogumiłem Kobielą, Jackiem Fedorowiczem i Jerzym Karwowskim stworzyli w latach 50. fenomen studenckiego teatru Bim-Bom w Gdańsku.

Andrys: - Noc przed śmiercią nie był po alkoholu, jak wszyscy twierdzą. Ludzie często zapraszali go na jednego, a on nie chciał odmawiać, żeby nie uchodzić za zarozumialca. Więc od jakiegoś czasu mieliśmy umowę, że jak jesteśmy razem, to jeden ma dyżur. I w tym dniu on miał dyżur, ja mogłem się napić. Sekcja zwłok nie wykazała obecności alkoholu.

Aleksander Sajkow, drugi reżyser przy "Całej naprzód" Stanisława Lenartowicza, dodaje, że alkohol był nieszczęściem Cybulskiego, nawet po śmierci.

- Nagle wszyscy z nim pili tej tragicznej nocy. To chyba jakieś pięćset osób musiałoby być, gdyby te opowieści były prawdziwe.

Alfred Andrys precyzuje: - Był po prostu w euforii, podekscytowany. W kraju od długiego czasu był niedoceniany, nie proponowano mu ról na jego miarę. A tu Amerykanie wybrali go do roli Kowalskiego w telewizyjnej wersji słynnego dramatu Tennessee Williamsa pt. "Tramwaj zwany pożądaniem". Spośród 150 aktorów, mimo że odmówił przyjazdu na casting do Stanów. Nagle znów był pełen pomysłów, planował mnóstwo rzeczy, wyleciał z szarości.

Stanisław Lenartowicz służył za tłumacza w telefonicznej rozmowie Cybulskiego z Amerykanami.

- Zbyszek zadzwonił do mnie 6 stycznia z pytaniem, czy może do mnie przyjść. Nigdy dotąd mnie w domu nie odwiedzał. Przyszedł z kobietą. Żegnaliśmy się, kiedy powiedział: dziękuję ci za wszystko. Nigdy tak nie mówił. Zwykle to było "Cześć, starenia". I tak go widziałem ostatni raz.

Kobietą, z którą odwiedził Lenartowicza, była Ewa Warwas, solistka z Wrocławskiego Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego. Feralnej nocy też byli razem.

Ewa Czekalska, przyjaciółka Warwas, także aktorka Tomaszewskiego, wspomina: - Piliśmy w Twórcach. Ja, Ewa i Cyb. Byli ze sobą już jakieś dwa lata. Po północy poszłam do domu. Dopiero o piątej rano dowiedziałam się, że Zbyszek nie żyje. Rano o czwartej miał pociąg do Warszawy, ale uparł się, że odwiezie Ewę do mieszkania na Żelaznej, gdzie mieszkała z mamą. Odprowadził ją na górę i jeszcze został u niej chwilę. Jak to on, do ostatniej chwili.

- Zbyszek miał niepoukładane życie prywatne. Ewa chciała stabilizacji, oczekiwała od niego decyzji, a on nie umiał czegoś przeciąć, z czegoś zrezygnować. Rozmawiali o tym - precyzuje Alfred Andrys.

Uciekł im już nocny pociąg do Warszawy. Na kolejny musieli zdążyć, by być rano w teatrze telewizji, gdzie Cybulski grał w "Tajemnicy starego domu" w reżyserii Iwana Komitowa.

- O taksówce do Warszawy mowy nie było, choć bywały już takie sytuacje. Ale tym razem nie mieliśmy na nią pieniędzy - dodaje Andrys.

Zbyszek Cybulski. Od "jaśnie panie" do "ty gnoju"

W latach 50. i 60. minionego wieku wrocławska fabryka snów świetnie prosperowała i funkcjonowała jako stolica polskiej kinematografii. Do Wrocławia zjeżdżali najlepsi reżyserzy, by realizować swe filmy.

Pracowali i mieszkali w jednym gmachu. Na górze były pokoje hotelowe, na dole - hala zdjęciowa. Można było w kapciach zejść na plan.

- Ci, co przyjeżdżali z Warszawy, odkrywali, że można całkowicie poświęcić się jednej sprawie - filmowi - opowiadał mi Stanisław Lenartowicz, który wielokrotnie pracował z Cybulskim.

Ten zadebiutował jednak na ekranie w "Pokoleniu" Andrzeja Wajdy wyprodukowanym we Wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych w 1955.

Filmem, który przyniósł mu absolutną sławę, nie tylko w Polsce, był "Popiół i diament" [na zdjęciu] Wajdy wyprodukowany we Wrocławiu trzy lata później.

Bohater Maciek Chełmicki, akowiec, romantyk i buntownik, polski młody gniewny, który tragicznie wkracza z doświadczeniem okupacji w powojenną Polskę, ma zniewalający urok Cybulskiego, nowoczesne dżinsy i czarne okulary.

Andrzej Wajda miał wątpliwości, by go angażować. - Wydawał mi się nazbyt charakterystyczny. Nie wyglądał jak chłopcy z powieści Andrzejewskiego. Na ekranie okazał się jednak tak żywy, pełen werwy, że widzowie od razu utożsamili się z graną przez niego postacią. I tak nie ideologia wygrała, ale Zbyszek.

Wowo Bielicki zauważył w jednej z naszych rozmów, że Cybulski stał się wzorem plebejskim.

- Prości chłopcy naśladowali jego zewnętrzność - okulary, uczesanie, nosili skórzane kurtki. A w tym nie było niczego z jego osobowości. Nikogo nie interesowało, jaki jest naprawdę.

Wrocławianin Stanisław Lenartowicz w kilka lat po Popiele " zmienił Cybulskiemu aktorskie emploi, odsłoniwszy jego fantastyczną vis comica w komedii okupacyjnej "Giuseppe w Warszawie".

Gra w niej postać warszawiaka, który pragnie spokojnie przeżyć okupację, a wpada w oko cyklonu działalności konspiracyjnej.

Jerzy Karwowski: W "Popiele i diamencie" zagrał chłopaka podobnego do siebie, właściwie zagrał siebie, zaniedbanego, zagubionego. Taki był na co dzień. A w "Giuseppe" stworzył postać. Zwariowaną, odklejoną od rzeczywistości.

Stanisław Lenartowicz: - Miał charakterystyczny sposób mówienia na ekranie. To była sprawa jego osobowości, ale może też interpretacji i faktu, że on nigdy nie pamiętał tekstu. Zwalniał wtedy, a pod tymi pauzami, zdawało się potem, że jest półtora tysiąca różnych głębi. To był prawdziwy artysta, cudownie nieodpowiedzialny człowiek. Poznaliśmy się w łódzkiej wytwórni, pewnie na jakiejś alkoholicznej imprezie. Wchodził człowiek na "jaśnie panie", a wychodził na "ty gnoju".

Reżyser pierwszy raz pracował z aktorem już w 1955 roku przy nowelowym filmie o sportowcach pt. "Trzy starty". Cybulski będący jeszcze przed swoimi wielkimi rolami zagrał kolarza.

- Okazało się, że on nic nie widzi bez okularów, a pędził przed kamerą jak szalony. Do dziś się pytam, jakim cudem wyszedł cało z planu tego filmu - opowiadał reżyser w mieszkaniu przy Olszewskiego, gdzie w przeddzień wypadku odwiedził go Cybulski.

- Miał kompleks, uważał, że ma zbyt krótkie i na dodatek pałąkowate nogi. Rzeczywiście, szaleńczo smukły nie był, ale stanowczo przesadzał. Za to na pewno miał niezwykłą charyzmę. I angażował się w pracę z wielką uczciwością. Dlatego jego bohaterowie byli na ekranie tacy wiarygodni. I także dlatego, że prywatność i aktorstwo były u niego nierozłączne. Stworzył pewną konwencję postaci, w życiu i na ekranie, która to postać sprawdzała się, bo była autentyczna.

W 1966, dwa lata po "Giuseppe w Warszawie", Stanisław Lenartowicz zrealizował "Całą naprzód".

- Sekwencje afrykańskie powstały w Dakarze, Casablance i u wybrzeży Afryki Zachodniej. Z zespołu aktorskiego popłynął wtedy tylko Cybulski. Źle znosił podróż statkiem, nie dlatego, żeby miał chorobę morską. Czuł się w tym stalowym pudle jak więzień. Na lądzie zawsze go gdzieś gnało. Więc uciekał, czym się dało. Taksówką, motocyklem, na piechotę. Na ucieczkę na pokładzie miał 300 metrów kwadratowych - opowiadał reżyser.

Jerzy Karwowski widzi ten czas w znacznie czarniejszych barwach: - To nie był dla Zbyszka dobry okres, wręcz przeciwnie. Na zdjęciach w Afryce był zmęczony i zniszczony, może i tropikalny klimat też się dokładał. Mieliśmy z nim szalone trudności, chował kostiumy przed wejściem na plan, nie spał, nie bywał z nami, tylko szedł do kajut na dół, do załogi, bo mu imponowało, że marynarze wpadają w zachwyt, pijąc z nim bruderszaft. Nas to nie bawiło, a nużyło, chcieliśmy pracować. Ale dużo nie pił, miał słabą głowę i szybko się upijał.

Gdy filmowcy zawinęli do portu w Konakry w Gwinei, przyjęli ich pracujący tam wrocławianie. Rzeźbiarz Leon Podsiadły wspominał imprezę, jaką urządzili na statku: - Zbyszek Cybulski solidnie się wtedy zaprawił, podobnie jak pierwszy mechanik, który zaczął na niego ordynarnie ryczeć, żeby przed nim klękał na kolana. Z moim bratem zabraliśmy aktora na noc do domu, żeby uniknąć kolejnych takich scen.

Zbyszek Cybulski. Zalękniony i niepewny siebie

Skąd się wzięła po "Popiele i diamencie" posucha propozycji dla Cybulskiego, próbował wyjaśniać przed laty Wowo Bielicki.

- Po roli Maćka Chełmickiego reżyserzy się go bali. W tamtych latach kino było amatorskie. Robiło się około dwudziestu filmów rocznie. Może gdyby kręciło się ze sto, to na Zbyszka twórcy czyhaliby na każdym końcu korytarza w studiach filmowych. Jak taki Fellini znalazł Mastroianniego, to przecież wyciskał go jak cytrynę.

Zbyszek był zmarnowaną gwiazdą. Gdyby urodził się gdzie indziej...

Jerzy Karwowski, który jako reżyser współpracował przy realizacji "Giuseppe w Warszawie" i "Cała naprzód", zastanawia się, czy Cybulski miał szansę jeszcze się rozwinąć.

- Myślę, że zacząłby spadać. Chyba nie udźwignąłby swojej sławy. Teraz miałby 89 lat i żyłby wspomnieniami.

Władysław Michnowski, wieloletni przyjaciel z czasów młodzieńczych, harcerz z drużyny Zbyszka Cybulskiego w I Liceum Ogólnokształcącym w Dzierżoniowie, pamiętał, że "Zbyszek nie mógł się pogodzić z tym, że młodość przemija. Często mówił z obawą, że zbliża się do czterdziestki".

I już jej nie przekroczył.

- Nie mógł się wewnętrznie uładzić z tym, że już nie jest taki sprawny fizycznie. Facet jest na topie i nagle nie ma propozycji na jego miarę. Po jego śmierci reżyserzy narzekali, że był niewykorzystany. A kto go nie wykorzystał? - pyta Alfa.

- Jeżeli pił, to ze smutku. Kuba Morgenstern, przyjaciel, zaprosił go do udziału w "Jowicie" według Stanisława Dygata. On myślał, że zagra główną rolę, a tymczasem dostał ją Daniel Olbrychski, młodszy i sprawniejszy - dodaje.

Z "Jowity" w pamięci zostaje jednak przede wszystkim scena z Cybulskim, trenerem głównego bohatera, kiedy wchodzi w konfrontację ze swoim zawodnikiem, wyżymając pranie w wannie. Aktor wymyślił tę scenę. Miewał takiego nosa często.

Wspomina Karwowski: - W "Niewinnych czarodziejach" Wajdy Tadzio Łomnicki przyszedł do Zbyszka i mówi do niego, co ma mówić w kręconej scenie. Zbyszek był rozkojarzony, więc Tadzio puknął go palcem, żeby wrócił do rzeczywistości. A on, rozdrażniony: "nie pukaj mnie, nie pukaj!". Na co Wajda nagle krzyczy "Świetna scena!".

Alfred Andrys: - W "Rękopisie znalezionym w Saragossie" (1964) Wojciecha Hasa świetnie zagrana przez Zbyszka rola kapitana Alfonsa van Wordena najpierw przypadła jakiemuś Francuzowi, ale kompletnie się nie nadawał. Więc Zbyszek uratował Hasowi film. Has już wtedy przygotowywał się do ekranizacji "Lalki" Bolesława Prusa. Zbyszek bardzo chciał zagrać Wokulskiego.

I któregoś dnia mówi do mnie: "Chodź, łapniemy Hasa, jak będzie z psem na spacerze. Wiem, jak zagrać Wokulskiego i chcę mu zaproponować, żeby mnie wziął". Zapytałem, czy nie może po prostu zadzwonić. Na co on, że się boi, że Has mu odmówi, więc lepiej będzie z zaskoczenia.

Poszliśmy, ale Has nie wyszedł z psem. Ludzie go widzieli takim, jakich ludzi grał. A on był zalękniony i niepewny siebie.

Zbyszek Cybulski. Za przeklinanie w tyłek

Adwokat Antoni Cybulski, młodszy brat aktora (zmarł w 2009 roku - red.), w 1997 roku przy okazji odsłonięcia tablicy pamięci Zbyszka Cybulskiego na peronie trzecim wrocławskiego Dworca Głównego wspominał dzień śmierci Zbyszka: - Była niedziela. Zadzwonili chyba z telewizji, pytali, czy wiem, co się stało. Nie wiedziałem... Potem pojechałem do Wrocławia. W kostnicy szpitalnej szukałem ciała Zbyszka. Nikt nie wiedział, które to. Odsłanialiśmy jedne zwłoki po drugich. Chyba z osiem. Znalazłem.

Gdy Cybulski zginął we Wrocławiu, jego syn Maciej miał zaledwie sześć lat.

- Miałem trzy lata, gdy wprowadziliśmy się na Czerniakowską, ojciec się wtedy jeszcze pojawiał, więc go pamiętam - wyznaje Maciek. Głos ma podobny do ojca, ostrzyżony na punka, lat 55. - Chodziliśmy na spacery, raz mi dał w tyłek za przeklinanie. Ale generalnie to go nie było. Wpadał, dzwoniły jakieś telefony, wypadał.

W 1997 roku zagrał ojca w dokumencie "Cybulski. Ostatnia podróż" zrealizowanym przez Joannę Kawalec i Jolantę Popielarz.

- Grałem go głównie plecami, nosiłem podobny kożuch i mieszkałem nawet kilka dni w Monopolu, gdzie ojciec często brał pokój - opowiada przy piwie, niedaleko Czerniakowskiej, w Warszawie. - Dali mi takie same ciemne okulary, ale zwykłe, a ja jestem krótkowidz, więc niewiele widziałem na śliskim peronie, zimą. Wskakiwałem jak ojciec, ale do stojącego pociągu.

Nadal mieszka z matką w mieszkaniu przy Czerniakowskiej i ponoć na osiedlu wszyscy mówią: "o, idzie syn Cybulskiego".

- Piję, bo lubię, i nie z powodu ojca. Bycie synem polskiego Jamesa Deana w tym kraju jest życiem do luftu, a z drugiej strony niczego dzięki temu nie chciałbym zawdzięczać.

Jest parkieciarzem. Jego mama Elżbieta Chwalibóg jest plastyczką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji