Nowy sezon w Guliwerze
Przygotowywałam dla jednej z gazet codziennych tekst o warszawskich teatrach lalkowych. Tekst ten nie ujrzy światła dziennego, bo mnie interesuje struktura, finansowanie, plany repertuarowe i sposoby zdobywania widzów, zaś mego niedoszłego inwestora rodzaj przewodnika - jak po restauracjach - z zaznaczeniem gwiazdkami, co jest najlepsze, na co warto chodzić. Nie interesuje mnie wystawianie dziś metryk przedstawieniom sprzed wielu lat, do dziś funkcjonującym jako pozycje repertuarowe. Od tego są recenzje, a przynajmniej powinny być, bo jak wiadomo prasa pisze o teatrach dziecięcych niechętnie, uważając je za teatr "nieprawdziwy" albo "niepoważny". Niemniej jednak dział streszczeń istnieje w bardzo poczytnej "Gazecie Wyborczej" i nie ma powodu, by pisać tak samo (nawet jeśli nie to samo w sferze ocen).
Po co o tym opowiadam - ano po to, żeby się pochwalić zdartymi zelówkami. Pochodziłam bowiem po teatrach, po dyrektorach i po kuluarach. Pochodziłam też na nowe przedstawienia. A opowiem o "Guliwerze".
Dyrektor Mirosław Korzeb uśmiechnął się pod wąsem, gdy pochwaliłam nowe, barwne i czytelne "zajawki", wprowadzone zamiast przaśnych białych afiszów, niezbyt zachęcających do wejścia. Nie narzekał na wysokość miejskiej dotacji, opowiedział natomiast o rozmaitych drobnych pomysłach na zarabianie, które, połączone, umożliwiają pracę z pewnym oddechem, bez chorobliwego oszczędzania na przykład na dekoracjach. Na zamówienie telewizji zespół "Guliwera" nagrał kilka skróconych wersji przedstawień w charakterze dobranocek. Od jesieni ubiegłego roku nagrywa kasety wideo (można już kupić "Koziołka Matołka" i "Pinokia"). W teatrze działa wypożyczalnia strojów do przebierania dla dzieci; w karnawale na pewno będzie tu spory ruch. Przed i w trakcie przerw w przedstawieniach czynne są stoiska z książkami dziecięcymi BGW i kiosk z kasetami pod patronatem Hanny-Barbery.
Konsultantem programowym jest w "Guliwerze" Piotr Tomaszuk. Wraz z Tadeuszem Słobodziankiem prowadzi on w Białymstoku Teatr "Wierszalin". W ubiegłym sezonie grywał gościnnie w "Guliwerze"; teraz objeżdża ze słynnym "Turlajgroszkiem" międzynarodowe festiwale. Jednak Tomaszuk na początku 1993 wyreżyseruje z aktorami "Guliwera" "Kubusia Puchatka". Na zamówienie tego teatru powstała "Jaskółeczka" Słobodzianka, od października grana w nowej obsadzie.
"Jaskółeczka" jest rozgrywaną na dwóch planach historią o miłości, inspirowaną prozą Jorge Amado. Reżyserowała ją Adriana Nora Pizzino, scenografię zaś projektował stale współpracujący z Tomaszukiem Mikołaj Malesza. Historia jest smutna, ale nie całkiem. Afisz informuje zresztą, że przeznaczono ją dla dzieci starszych, więc rodzice tych młodszych często bywają zaskoczeni.
Powodów do zaskoczenia jest kilka. Przede wszystkim język. Jest to element, który w twórczości dziecięcej Słobodzianka interesuje mnie najbardziej, jako że przez swoje sztuki Tadeusz dokonuje aktu, rzec by się chciało, rewolucyjnego. Zastępuje bowiem dętą frazeologię lub wyświechtane stereotypy bajkowej narracji mową zupełnie potoczną, co dla słuchających, przywiązanych do myśli, że w teatrze dziecięcym "z cukru był król, z piernika paź" bywa szokujące. Nie lubią słuchać puent typu "królewnę myszka zjadła". A u Słobodzianka jest i śmierć, i język, odbierany albo jako przejaw wulgarności, albo blasfemii.
Fakt, że ten autor, mimo że potężnej postury, nie staje między dzieckiem a światem, nie owija słów watą, żeby nie stuknęły mocniej w dziecięce uszko. Byłam świadkiem dość groteskowej scenki rodzajowej, gdy jedna z mam zaatakowała pisarza za "brzydkie słowa". O ile pamiętam, nie było tu zresztą obelg gorszych niż cham, drań czy idiota, co słyszy się wszak na każdym kroku i na ulicy słowa te należą do kategorii epitetów łagodnych. Zapytana, czy wytrzyma do końca odpowiedziała, że niestety, ale tak, bo dzieci nie chcą wyjść.
I tu dochodzimy do konstrukcji - nie tylko zresztą "Jaskółeczki", ale innych sztuk Słobodzianka również. Autor z jednej strony serwuje nam narrację prostą jak drut, z drugiej jednak nieobce mu jest poczucie suspensu, więc z niecierpliwością czekamy na drugi akt, żeby wiedzieć, jak się skończy. Nadto, wprowadzając wspomniane dwa plany dzieli on jakby rzeczywistość sceniczną na "życie" i "zabawę". W trzyosobowej "Jaskółeczce" bohaterami pierwotnymi, tymi z życia, są personifikacje Czasu (Jerzy Wicik), Wiatru (Jacek Kiss) i Jutrzenki (Beata Kawka). Jutrzenka romansuje z szemranym osobnikiem, jakim jest Wiatr, a stary
ojciec tego nie akceptuje, tłumacząc, że miłość przeszkadza w obowiązkach (zapalenie słońca, gaszenie gwiazd i na odwrót). Wiatr opowiada jej historię miłości kota i jaskółeczki. Czas również zna tę sprawę, więc całą trójką odgrywają ją za pomocą pacynek. Wiadomo, jaki jest podział ról - Wiatr będzie zakochanym kotem, Jutrzenka jaskółeczką z rozdartym sercem, Czas natomiast wciela się we wszystkie postacie respektujące autorytarne prawa Ogrodu. Że kot z kotem, ptak z ptakiem etc. Miłość trwa i dojrzewa jak pory roku. Zima - to śmierć. I istotnie, kot ginie w paszczy podstępnego węża, do ostatka wzdychając za jaskółeczką.
Bajkowa miłość nie miała szans - tratowała ją kopytami głupia krowa, zawrzaskiwała parodią dekalogu nadęta kardynalską wzniosłością papuga, zagwizdywał słowik--kabotyn. Ale bajka kończy się dopiero, gdy zapada kurtyna. A przedtem zmęczony inscenizacją Czas zasypia, a para kochanków odchodzi... być może do Ogrodu, gdzie możliwy jest romans Wiatru z Jutrzenką.
Różnica między "baśnią" a "prawdą" jest czytelna dla wszystkich dzieci, dlatego, gdyby pytali mnie o tzw. wydźwięk, powiedziałabym, że historia kończy się optymistycznie.
Przedstawienie udane jest właściwie pod każdym względem - doskonałym podprowadzeniem jest intrygująca, punktowana jak deszczowe krople muzyka Hectora Fiore. No i to, co najważniejsze - sceniczny obraz, gdzie dominuje rosochate wielkie drzewo, za którym rozciąga się błękitny firmament, to rozświetlony słońcem, to migocący gwiazdami. Pory roku symbolizuje jeden, maleńki listek: raz zielony, raz czerwony, to znów nie ma go wcale. Na tym drzewie siadają ptaki, wspina się na nie kot, zza pnia wypełza groźny wąż.
Aktorzy pokazują magiczną sztukę transformacji - również najprostrzymi środkami. Ręko-ptaszki są jak żywe, trzepoczą jedwabnymi skrzydełkami, gdy aktorzy każą im wzlatywać wysoko lub przysiadać na kamieniu. Dają przyjemne, spójne estetycznie przedstawienie, o którym chce się mówić jeszcze długo po wyjściu z teatru.
Zupełnie inny rodzaj widowiska zademonstrował Włodzimierz Fełenczak, reżyser najnowszej premiery "Guliwera", czyli "Czarodzieja z ziemi Oz". Ta powieść Lymana Franke Bauma trafiła do nas za pośrednictwem adaptacji Jirego Stredy w przekładzie Ireny Dragan. Czarodziej z Oz jest bohaterem wielu książek tego amerykańskiego autora, piszącego na przełomie XIX i XX wieku. W teatralnej wersji mamy do czynienia z najbardziej popularnym motywem - podróżą dziewczynki Dorotki, wywianej przez złą czarownicę z domu wuja i ciotki do krainy Oz, skąd ma szanse powrócić do domu. Idąc Żółtą Drogą przez różne dziwne krainy spotyka czterech późniejszych przyjaciół. Każdemu coś dolega, każdy ma do Oza interes. Blaszany Drwal chce odzyskać serce, tchórzliwy Lew odwagę, Strach na wróble zaś rozum. Puenta jest taka, że Oz im nie pomoże, póki sami sobie nie pomogą, wykazując się w trudnych sytuacjach pożądanymi przez siebie cechami: uporem, wytrwałością, lojalnością, odwagą i sprytem. Od razu powiem, co mi się nie podobało, żeby przyjemniej było czytać, co się podobało. Na pewno trzeba było popracować nad uteatralnieniem przekładu, który grzeszy przede wszystkim zbytniąkomplikacją fraz, niezrozumiałych dla małych dzieci. Ponadto tłumaczka zdaje się nie pamiętać, że książki Bauma mamy już przyswojone w Polsce od ponad 10 lat minionych przez Stefanię Wortman, i że dzieci znają raczej Czarownicę Południa i Północy, niż Czarownicę z Lodowych Gór. Nazewnictwo, raz utrwalone, jest bardzo istotne. Ku pouczeniu przypomnijmy sobie sromotną porażkę Fredzi Phi-Phi na rzecz bliskiego naszym sercom Kubusia Puchatka Ireny Tuwim.
Nie zachwyciły mnie również niektóre lalki, na przykład mdła Dorotka, jej nijaki piesek i wyrażające totalną beznadzieję figury Wuja i Ciotki. Na szczęście inne postacie były na tyle ciekawe, że nie wytaczam tu armat.
Scenografia Krzysztofa Kaina Maya jest imponująca. Tak jak w "Jaskółeczce" dominantą było drzewo, tak tu jest nią góra utworzona z gigantycznych, spracowanych ludzkich dłoni, potem, z zachowaniem zarysu, przemieniona w jakieś ogólnowojskowe pagórki, oświetlane rozmaicie zależnie od okoliczności. Postacie, w zależności od planu na jakim występują, są raz malutkie, to znów powiększone. Zmianę miejsca akcji symbolizuje jak wirujący bąk, albo okręt międzyplanetarny, rekwizyt, który potem okazuje się być kapeluszem czarownicy.
Czarownice, których jest kilka, są wielkie, z animowanymi oddzielnie korpusami i rękami. Ale najbardziej magiczne są przemiany Oza, w rzeczywistości malutkiego typka o profesorskim wyglądzie, dla interesantów groźnego czarodzieja jawiącego się jako szereg maszkaronów. To prawie Hollywood. I bardzo dobrze.
Teatr robiony przez Fełenczaka nie tylko jednak cieszy oczy, lecz umacnia ducha w paroletnim narodzie. Przedstawienie jest bowiem tak moralistyczne, jak rzadko. Ale moralizuje w dobrą stronę, chwaląc zwłaszcza cnotę samodzielności, co w dzisiejszych ciężkich czasach jest poradą nie do pogardzenia.
Jeśli dołożymy do tych dwóch sztuk pozostałe dziesięć, jakie "Guliwer" ma w swoim repertuarze, zobaczymy teatr bogaty, różnorodny i żywy. Tęsknię za lepszym aktorstwem, ale nad tym można popracować.