Indywidualności
PIERWSZE trzy dni V Warszawskich Spotkań Teatralnych służyły prezentacji stołecznej publiczności dwóch wybitnych indywidualności polskiego teatru: Jerzego Krasowskiego i Konrada Swinarskiego. Artyści ci pracują ostatnimi czasy przeważnie poza stolicą i trzeba dopiero wielkiego spotkaniowego dzwonu, żebyśmy mogli obejrzeć inscenizacje, których sława dotarła do Warszawy długo przed nimi samymi.
Tak na przykład sława wrocławskiej "Zemsty", którą w Teatrze Polskim wyreżyserował Jerzy Krasowski, miała czas dawno już dotrzeć i dobrze się zadomowić, premiera bowiem Fredrowskiego arcydzieła odbyła się 1 marca 1968 roku. Fama owa mówiła, że Krasowski nader obrazoburczo podszedł do narodowej świętości teatralnej, jaką przez lata ugruntowanej tradycji nieomal stała się "Zemsta". Ale co najdziwniejsza, mało kto się oburzał. Ha, coś się widać zmieniło u nas, którzy tak "lubimy pomniki". Zaś pomnik piśmiennictwa pt. "Zemsta" wyszedł spod reżyserskiej miotełki mocno odkurzony. Nie znaczy to jednakowoż, by po tej operacji zalśnił mocniejszym blaskiem. Raczej rzekłbym, że poszarzał troszeczkę, i jakby spowszedniał. A stało się to dzięki zabiegowi odkrywczo prostemu: pracy z egzemplarzem Fredry w jednej ręce, zaś tomami pamiętnikarzy i badaczy obyczajów epoki - w drugiej. Po prostu - i to "po prostu" brzmi tu niemal ironicznie, skoro tylu lat trzeba było, żeby na to wpaść - otóż po prostu "Zemsta" została wystawiona realistycznie, osadzona w realiach konkretnej epoki historycznej. Szlachta - pozbawiona litych pasów i złotogłownych kontuszów, zamek - pozbawiony wielu wspaniałości wystroju - stały się, przez to bardziej szarymi, szaraczkowymi nawet, ale przez to na pewno odświeżyły nasze spojrzenie na "Zemstę", znaną wszak aż do przejedzenia. Reżyserskiej koncepcji uczciwie przysłużyli się aktorzy, na czele z Witoldem Pyrkoszem (Cześnik), Ferdynandem Matysikiem (Papkin) i wieloma innymi, tym bardziej, że reżyser wprowadził na scenę tłum szlachty - klienteli, której tam zazwyczaj nie bywało.
Po tej prezentacji stosunku reżysera do klasyki narodowej, mieliśmy możność obejrzenia dramatu współczesnego. "Kondukt" Bohdana Drozdowskiego, sztuka, która pozostanie chyba w repertuarze polskich teatrów, bo jakoś - jedna z nielicznych, co tu kryć - próbę czasu przetrzymała, była przede wszystkim popisem wrocławskich aktorów, mniej może reżysera. Ale i tak Jerzy Krasowski wycisnął tu piętno, swej indywidualności, O ile "Zemsta" w jego ujęciu, choć wiele zyskała, to jednak straciła nieco na wesołości - o tyle "Kondukt" stał się sztuką bardzo wesołą. Nie można nie zauważyć, że niektóre z żartów nie są najwyższego lotu, ale w sumie przy całej wesołości ta historia przedziwnego żałobnego konduktu, gdzie weryfikują się ludzkie postawy wobec rzeczywistości i wobec siebie samych - nie straciła na ostrości. Co do aktorów, to najbardziej pamięta się Ferdynanda Matysika, który bardzo prawdziwie zagrał górnika Kazika. Wojciech Siemion zapędził się w komedię i po prostu ośmieszył postać Pawelskiego, nie wiem, czy było to niezbędne. Witold Pyrkosz na pewno także na długo pozostanie w pamięci widza, aczkolwiek "tężyzna ludowa", którą zaprezentował w roli kierowcy Sadybana jest na pewno stereotypowa i bardzo całą sprawę upraszcza. W sumie wrocławski Teatr Polski pokazał się jako placówka żywa i poszukująca, a Jerzy Krasowski potwierdził się w pełni jako teatralna indywidualność.
Następnego dnia czekało nas spotkanie z kolejną fascynującą indywidualnością: Konradem Swinarskim. W roku Wyspiańskiego Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej wystawił "Sędziów" i "Klątwę" w jego inscenizacji i scenografii. Sława jaka poprzedziła ten spektakl, znalazła swe pełne potwierdzenie. Odszukane w kromkach policyjnych autentyczne wydarzenie podniósł Wyspiański do godności tragedii, a Swinarski do rangi teatralnego misterium. "Sędziowie" - dramat odpowiedzialności i dramat sumień, napisany cudownym, dźwięcznym wierszem, który z miejsca odbiera realność sytuacjom, a nawet słowom, został potraktowany właśnie w wymiarze wielkiego realizmu. Pozbawienie umowności i stylizacji wbrew wszelkim pozorom nadało "Sędziom" wymiar bardzo ogólny, ponadrealistyczny i wymiar wielkiej metafory. Dramat zagrany został dostojnie, jakby powoli, ale bardzo precyzyjnie, co nie odbierając postaciom ich ludzkiego wymiaru, wzniosło je jednocześnie na piedestał symboli. Starego Żyda Samuela, moralnego sprawcę nieszczęść i zbrodni, pięknie zagrał Wiktor Sadecki, z ogromną prawda recytujący jakże "nieżyciowe wiersze Wyspiańskiego. Bardzo pięknie zagrali także Antoni Pszoniak - diabolicznego nieco Natana, Anna Polony - lirycznego Joasa, moralnego sędziego dziejących się spraw, a w ogóle cały zespół bardzo godnie poparł reżyserską koncepcję, tworząc z "Sędziów" bardzo piękne, dostojne widowisko.
"Klątwa" to na pewno dramat nie najbardziej udany. Nie najlepszą ma też tradycję teatralną, szczególnie ostatnio. Ale to co, zrobił z niego Swinarski, to chyba maksimum możliwości. Metodę jego nazwałbym "metaforycznym realizmem", który - jak już wspominałem, z codziennego wydarzenia potrafi czynić symbol, symbol zaś upowszednia, uzyskując wspaniały efekt metafory. W kłębiącym się po scenie tłumie wyróżniła się wspaniałym aktorstwem Anna Polony, jako Młoda, Izabela Olszewska - Matka i trochę za mało wyrazisty Ksiądz - Bronisław Smela. Nie jestem skłonny do mistycyzmu ale szczerze wyznam. że w ostatniej, potężnej i fascynującej scenie "Klątwy" chodziły mi po plecach lekkie dreszcze.