Artykuły

"Traviata" w kurorcie

"La Traviata" w reż. Tomasza Koniny w Operze Wrocławskiej. Pisze Adam Czopek w Naszym Dzienniku.

Tomasz Konina przeniósł akcję tej słynnej opery Verdiego z paryskich salonów do ekskluzywnego sanatorium. Jednak niewiele z tego wynika. Generalnie inscenizacji zabrakło subtelności, a na kilka scen reżyser wręcz nie miał pomysłu. Tak naprawę to pięknie wypadł jedynie finał, kiedy umierającą Violettę zalewa potok intensywnego białego światła, gasnącego nagle w chwili jej śmierci.

Pierwszy akt przebiega mniej więcej zgodnie z autorskimi didaskaliami, chociaż i tutaj kilka razy można by zapytać: dlaczego lub po co? Nieporozumienia rozpoczynają się w momencie, kiedy na scenie pojawia się stary Giorgio Germont, ojciec Alfreda, który jakoś nie może się wyzbyć erotycznych gestów wobec Violetty (wszak rozmawia z kobietą uprawiającą wiadomy zawód). W tej sytuacji jej dumne słowa: "panie, kobietą jestem i we własnym domu" wypadają zupełnie sztucznie i nieprzekonująco. Podobnie jak nagła zmiana starego Germonta w troskliwego ojca swoich dzieci. Miałem wrażenie, że reżyser nie bardzo wie, w jakich relacjach ustawić stosunki między nimi.

Również blado wypadł finał drugiego aktu: scena gry w karty przechodzi bez większego echa, baron Douphol "zapomina" wezwać Alfreda na pojedynek za obrażenie Violetty, chór stoi nieruchomo ustawiony w podkowę, a ojciec Alfreda ginie w tle. W sumie zabrakło wyrazistej dynamiki i narastającego dramatu, tak wyraźnie pulsującego w muzyce prowadzonej wytrawną batutą Ewy Michnik. Mieliśmy w tym względzie wszystko: świetnie rozplanowaną dynamikę oraz tę charakterystyczną taneczną lekkość w rytmie walca i śpiewność, pod którą czai się od samego początku dramat głównych bohaterów.

W trzecim akcie ekskluzywne sanatorium zbankrutowało - to teraz takie modne! Zabrali łóżka, wynoszą drzwi, Violetta leży na podłodze, na scenie kilka poprzewracanych krzeseł. Są też jej dawni towarzysze zabaw (a Verdi i Dumas zaznaczali, że umiera samotna i opuszczona), niby nie zwracają uwagi na to, co się wokół nich dzieje, ale są! Wszystko to razi nieco sztucznością. Na szczęście jest wspomniany wyżej piękny finał, który z pewnością na długo pozostanie w pamięci.

Jednak sukces "Traviaty" zawsze opiera się na klasie występujących solistów, szczególne wykonawczyni partii Violetty. Zaśpiewała ją gościnnie Victoria Vatutina dysponująca wartościowym, pełnym blasku sopranem i ujmująca dobrze brzmiącym, nośnym piano. Niestety, w jej interpretacji zabrakło większej szczerości, emocji i właściwej ekspresji, szczególnie w II akcie. Jej Violetta nie przekonuje ani do swojej wielkiej miłości, ani do dramatu, jaki staje się jej udziałem. Jako Alfred towarzyszył jej Taras Ivaniv, również chłodny emocjonalnie, ale pokonujący bez większego problemu trudności swojej partii. Dobre wrażenie pozostawił Maciej Krzysztyniak kreujący z powodzeniem obraz starego Germonta. Pięknie brzmiały znakomicie przygotowane chóry, zmuszone przez reżysera do wykonania wielu zadań aktorskich, co zupełnie nie odbiło się ujemnie na poziomie wokalnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji