Kolumbowie czyli o dokumentacji przeszłości
Obserwuje się ostatnio szczególny przybór fali adaptacji powieściowych na naszych scenach. Zjawisko to wywołuje wiele sporów. Trudno całkowicie odmówić racji przeciwnikom adaptacji, jeśli widzą w nich główną przeszkodę w rozwoju oryginalnej twórczości dramatopisarskiej. Ale o wiele częściej wysuwają oni zastrzeżenia natury formalno-estetycznej, słuszne w odniesieniu do poszczególnego spektaklu, ale chyba nie wystarczająca, by na tej płaszczyźnie można było rozstrzygać spory co do zjawiska. Po prostu adaptacje wypełniają puste obszary tematyczne. Łatwo to stwierdzić, jeśli przyjrzeć się uważnie, jakie to tematy podejmuje się przez adaptacje. Powodzenie "Ani z Zielonego Wzgórza" tłumaczy się pustką w zakresie tematyki dziecięco-młodzieżowej. Powodzenie "Odwetów" Kruczkowskiego, "Przychodzę opowiedzieć" Broszkiewicza, czy ostatnio "Kolumbów" Bratnego - Hanuszkiewicza wyraźnie wskazuje na zapotrzebowanie na temat polityczny. Nie chodzi przy tym o rangę utworu. Raczej o wyraźną potrzebę dokumentacji przeszłości. Tej dalszej i tej zgoła bliskiej, wczorajszej.
Można się w tej tendencji dopatrzyć postępów, jakie poczyniła dialektyka historyczna w umysłach naszego społeczeństwa. Z pewnością. Mimo że jak dotąd chodzi raczej o detale historyczne. Wydaje się, że nawet w tym ograniczonym zakresie jest to zjawisko interesujące, świadczy o aktywności intelektualnej publiczności. Bo niewątpliwie za tym pójdzie, pójść musi, pragnienie stworzenia sobie obrazu syntetycznego, samodzielnego dotarcia do sedna prawdy.
Zjawisko to można analizować na wielu różnych przykładach z rozmaitych dziedzin twórczości. Warto również zastanowić się nad jego przyczynami. Ale nie teraz. Niech nam wystarczy i wesprze nasze obserwacje powodzenie wszelkiego rodzaju literatury pamiętnikarskiej, biograficznej, czy wydawnictw związanych z ostatnim półwieczem.
I trudno powiedzieć, że zjawisko to zapoczątkował XX Zjazd KPZR. Niewątpliwie to właśnie wydarzenie historyczne zapaliło u nas zielone światło dla pewnych spraw; wzbudziło nową falę literatury, związanej z weryfikacją niedawnej przeszłości. Ale nie jest to zjawisko "lokalne". Podobną tęsknotę za odkłamaniem czy uzupełnieniem historii obserwuje się i w innych społeczeństwach. W Stanach Zjednoczonych tzw. raport Komisji Warrena, która zajmowała się zebraniem wyników dochodzeń w sprawie zabójstw i prezydenta Kennedy'ego, nie dość, że sam był wyjątkowym bestsellerem, ale wywołał falę publikacji, omawiających krytycznie ogłoszone sprawozdanie, publikacji, które z kolei również skupiły na sobie powszechną uwagę społeczeństwa. Jednym ze spektakli, cieszących się aktualnie w Paryżu największym zainteresowaniem, jest "Sprawa Oppenheimera". Sensacją nie jest tu tylko inscenizacja i gra Vilara, ale sam problem, czyli odtworzenie na podstawie dokumentów procesu uczonego, który doprowadził do skonstruowania bomby atomowej i którego usunięto z zajmowanego stanowiska za dawne kontakty z ludźmi o lewicowych poglądach. Myślę, że zainteresowanie, jakie wywołała na całym świecie sztuka Hohchuta "Namiestnik", należy przypisać o wiele bardziej dokumentacji stanowiska Piusa XII wobec akcji eksterminacji Żydów przez hitleryzm niż artystycznym walorom utworu.
Zainteresowania te wywołują w konsekwencji odejście od tradycyjnej formy dramaturgicznej i prowadzą do nowego ukształtowania spektaklu. Ale jeśli to ma stanowić podstawę zarzutów, skierowanych przeciw adaptacjom, to należy przypomnieć, że amorficzność formy zdradzają ostatnio również utwory oryginalne. Wystarczy przypomnieć cytowaną już sztukę Broszkiewicza czy "Wybór" Gawlika. Są to swego rodzaju kroniki, równie amorficzne w kształcie jak adaptacje. Co zaś do formy przedstawień, ośmiela mnie w tym względzie Leon Schiller, który powiedział kiedyś - może żartem tylko - że podejmuje się zainscenizować stronę "Kuriera Warszawskiego", na którą składają się nekrologi i ogłoszenia.
Brak w naszej literaturze dramatycznej sztuk, zdolnych zaspokoić zamówienie społeczne na temat polityczny, pcha coraz częściej reżyserów w stronę innych gałęzi pisarstwa i zmusza ich do szukania innych niż tradycyjne form wypowiedzi artystycznej. Dużą odwagę i konsekwencję w tej mierze wykazuje Adam Hanuszkiewicz w kierowanym przez siebie Teatrze Powszechnym. I tym zjawiskiem warto się zająć.
Wydaje się, że za wcześnie jeszcze zajmować się teatrem Hanuszkiewicza, mimo że zarysowują się dość wyraźnie cechy, wyróżniające go spośród innych. Poprzestańmy na zanotowaniu dwóch faktów artystycznych z niedawnej przeszłości, dwóch adaptacji - jednej "Przedwiośnia", drugiej "Kolumbów" Bratnego. Obie stanowią udane i interesujące próby odpowiedzi na zamówienie społeczne na temat polityczny. Oba przedstawienia mają bliski sobie rodowód społeczny, oba chcą w skupionym obrazie pokazać przeszłość: dwa progi dwóch niepodległości. Oba również mieszczą się w szerszym nieco nurcie intelektualnym, prezentowanym na scenie Teatru Powszechnego: podejmują one problem Polaka, postawionego w sytuacji konieczności wyboru. Mówiąc w grubym skrócie: teatrowi chodzi o pokazanie, że to co jest, że Polska w której żyjemy, jest logiczną konsekwencją wyboru w określonych sytuacjach historycznych. "Przedwiośnie" obejmuje problem pokolenia roku 1900, "Kolumbowie" odnoszą się do rocznika 1920. Sytuacje są w podobny sposób skomplikowane, bohaterowie ulegają podobnemu rozdarciu wewnętrznemu. Różne tylko są przyczyny, jak różne są rzeczywistości, w których te wydarzenia się rozgrywają. I one są interesujące.
Bratny napisał powieść historyczną, powieść o trudnej drodze ludzi, których związała okupacja, wspólna walka w powstaniu warszawskim, wspólnie przeżywana strata towarzyszy broni - ludzi, których rozdzieliła później rzeczywistość polityczna Polski Ludowej. Podaję sprawę w uproszczeniu. Trwałość bowiem więzów wojennych jest często problematyczna i rzadko wytrzymuje konfrontację po wojnie. Exemplum "Kto uratuje Wieśniaka"? Gilroya. W naszym wypadku dochodzą okoliczności specjalne. I one to stanowią niemałą część powieści Bratnego.
Mówi się powszechnie, że książka Bratnego jest rehabilitacją AK-owców. To chyba prawda. Oddanie sprawiedliwości ludziom, którzy bezinteresownie, z patriotycznego porywu walczyli o wyzwolenie ojczyzny spod okupacji, ludziom, zaplątanym w różne sprawy, które nie zawsze rozumieli, albo i nie znali - to sprawa ważna. Ważna moralnie i politycznie. Jest w tej książce wiele prawdy o skomplikowaniu losów ludzkich w szczególnych warunkach okupacji, jest obraz pogmatwania konspiracyjnego, jest opis przypadków, które niejednego zaprowadziły nie tam, dokąd chciałby przystać. W sumie - wielki fresk historyczny, wsparty często tym czy innym szczegółem autentycznym, nazwanym z imienia.
Ale mimo odwagi i szlachetnych intencji, z jakimi autor mówi o tych sprawach, dotyka on zaledwie ich naskórka. Opisuje objawy. Nie chcę przez to lekceważyć "Kolumbów". Jest to książka potrzebna. Należy jej wiele wybaczyć, bo to dopiero pierwszy krok po długim okresie milczenia. Ale ten okres milczenia wyznacza już pewien dystans, który nakazuje sięgnięcie w głąb pewnych problemów, każe nasycić taką relację intelektualnie.
Hanuszkiewicz, jako adaptator, zmuszony był dokonać wyboru. Nie tylko treści. Problem leżał jednak nie tylko w wyborze i ograniczeniu. Również w ujęciu. Odrzucił nie tylko pewne części książki - cały tom pierwszy; również wiele wątków. Uczynił coś, co może uprościło opowieść, uschematyzowało ją w sensie literackim, odebrało walor dokumentalny przez symplifikację, ale równocześnie wzniosło do pewnej rangi intelektualnej. Nie twierdzę, że jest to ranga wysoka, że myśl w niej zawarta jest świeża i głęboka. Ale dzięki zwarciu, dzięki uproszczeniu pogłębił jej problematykę i odwołał się do widza, do jego doświadczeń i przemyśleń.
Adaptator i inscenizator nie zrezygnował, rzecz jasna, z tego nurtu opowieści, który podejmuje rehabilitację Kolumbów. Ale to jest w jego spektaklu tłem; prawdą - żywym, rozedrganym, pełnym namiętności i zindywidualizowanym - ale tłem. Dowodzenie racji historycznych, wytoczenia różnego rodzaju argumentów pozostawia inscenizator publicystyce i historii. Ta chce operować skrótem scenicznym. I to wydaje się źródłem jego sukcesu nie tylko artystycznego.
Traktując sprawę z punktu widzenia przylegania do oryginału można by zarzucić Hanuszkiewiczowi mnóstwo odstępstw, miejscami pogłębiających tekst oryginału, niekiedy pozornie upraszczających. Żeby nie być gołosłownym: tubka pasty do zębów, którą major Junosza wyciąga ze swej kabury. W powieści czyni to Niteczka. Jest to dowcip, może nieco gorzki, ale w istocie pozbawiony szerszej wymowy. To samo przypisane majorowi nabiera wymowy symbolu; to skrót, za którym ukrywa się wiele z tego, co się mówiło o nieodpowiedzialności politycznej wodzów powstania, goryczy bezsilności; w ujęciu Butryma dodatkowa manifestacja solidarności, zakłopotanie, które w sytuacji scenicznej więcej mówi niż słowa.
Albo Żaboklicki. Pozbawiony przeszłości okupacyjnej z pierwszego tomu, jest w przedstawieniu czystą kanalią. Nie twierdzę, że ta przeszłość go uszlachetnia. Mówi jednak co nieco o skomplikowaniu spraw, o przypadkach, które zapędzały później ludzi w ciasny zaułek. Żaboklickiego widzimy na scenie jako faceta, który deklamując o swoim partyjnym sumieniu wykonuje brudną robotę okresu błędów i wypaczeń, a więc jako swego rodzaju schemat. Ale ten schemat jest artystycznie wymowny.
Aby sprawę uogólnić, nadać jej wymiar tragiczny, Hanuszkiewicz usuwa wiele nazwisk autentycznych, czy rzeczywistych umiejscowień. Wysunął za to na czoło problem podstawowy: Jerzego wybór drogi do Polski Ludowej i Zygmunta wybór miejsca w tej Polsce, a więc problem polityczny, który stanowi oś konfliktu dramatycznego.
Przedstawienie składa się z dwu części: pierwszej - powstaniowej i drugiej - popowstaniowej. Pierwsza jest szeregiem obrazów o charakterze impresyjnym, pokazywanych z filmową bez mała płynnością. Postacie zacierają się nam w pamięci, mieszają się w tłumie. Jest to szeroko potraktowane tło, pełne zapowiedzi indywidualnych dramatów, nieraz dramatów pełnych, tyle że potraktowanych skrótowo, zamarkowanych. W części drugiej inscenizator zbliża niektóre osoby, bierze je jakby pod lupę. To Jerzy, Zygmunt, Olo, spekulant Kosiorek. W tej części losy poszczególnych ludzi nabierają cech indywidualnych. Osłabły już więzy solidarności wojennej. Nowa rzeczywistość przyspieszyła ten proces i zindywidualizowała reakcje. Na czoło wysuwa się dramat Jerzego i Zygmunta. I ich dramat egzemplifikuje sprawę, sprawę powieści i sprawę przedstawienia jako skrót pewnych postaw typowych. Ostatecznie schemat sam w sobie nie stanowi wartości pejoratywnej. Wiele arcydzieł literatury dramatycznej opiera swe istnienie na schematach. Schematy Kolumbowe są żywe. To ludzie, z którymi stykamy się co dzień, ludzie ze swymi urazami, obsesjami, porywami i niespokojną pamięcią. Schematy postaci i postaw zostały oprawione przez reżysera w pewne ramki, które również można by nazwać schematycznymi w swojej wymowie symbolicznej. Rzucanie broni na pustą scenę, chwyt znany z filmu i z innych przedstawień, wywiera duże wrażenie. I mimo że znany nam, mimo że nazwalibyśmy go schematycznym - nie stracił nic ze swej wymowy. Do schematu zbliża się zakończenie widowiska, gdy na pustą scenę zaczyna padać deszcz gazet. Nie chodzi o to, że przypomina się burza papierowa, zamykająca "Popiół i diament" Wajdy. Jest to chwyt, który trudno przetłumaczyć na słowa. Ma on swoją wymowę autonomiczną, teatralną. I trafia w nasze odczucia.
Schematy "Kolumbów" ożywają, bo trafiają na wykonawców, którym te sprawy są bliskie, którzy właściwie zachowują się tak, jakby sami wrócili do własnych, bolesnych wspomnień. Można zadumać się nad losem Polaków, że tak im do twarzy w roli bojowników, że tak osobiście te sprawy odczuwają. Wątpię, by inni aktorzy potrafili to zrobić równie dobrze, jak my. Ale też to dodaje przedstawienia rumieńców; aktorzy czynią z "Kolumbów" sprawę niezmiennie żywą.
Na tle sporej gromady osób, które przewijają się przez scenę Teatru Powszechnego, uwaga widza skupia się na kilku postaciach. Przede wszystkim na Jerzym. Gustaw Lutkiewicz jest w tej roli pełen refleksji, smętku i równocześnie autentycznego, choć dyskretnie pokazanego entuzjazmu. Gdy mówi, że nie robi tajemnicy ze swoich poglądów politycznych, w chwili, kiedy za te poglądy podziemie skazuje go na śmierć - ma siłę przekonania. Widać, że decyzje, jakie podjął, są dokonane po głębokim namyśle. Że ten ciepły człowiek nie daje się ponieść emocjom czy wichrom. To bardzo piękna rola, inteligentnie zrealizowana, pełna spraw niedopowiedzianych. Zdzisław Maklakiewicz jako Zygmunt ujmuje nas tragizmem losów człowieka, których setki, tysiące zostały jak on brutalnie odepchnięte przez wszechwładny aparat podejrzeń. Jest dyskretny, a przecież ile wymowy ma jego spojrzenie, gdy wchodzi wezwany przez pułkownika Kusołapkina (postać tę, wywodzącą się i nawiązującą do tradycji rosyjskich liberałów pięknie narysował Juliusz Łuszczewski) W oczach Zygmunta widać czujność osaczonego zwierza i świadomość, że nie ze strony pułkownika może oczekiwać grozy, że nadchodzi ona - jak w wypadku Jerzego - od Żaboklickich. W zachowaniu obu aktorów, w swobodzie i naturalności odbijała się nie tylko świadoma myśl inscenizatora. Widać w tym własne doświadczenia aktorów, ich Kolumbowy rodowód. A to można chyba uznać za dowód, jak głęboko zapadła w nas ta przeszłość. I jak bardzo czekała na wyzwolenie.