Artykuły

W Polsce bez zmian

"Wesele" wg Stanisława Wyspiańskiego w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Andersena w Lublinie. Pisze Kacper Sulowski w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Uniwersalny i ponadczasowy dramat Stanisława Wyspiańskiego wystawiany był w teatrach dramatycznych setki razy. Na scenach lalkowych gościł zdecydowanie rzadziej, to jednak nie zmienia faktu, że, aby kolejne "Wesele" przebiło się w gąszczu teatralnych propozycji, trzeba mieć na nie dobry, niebanalny pomysł. Przede wszystkim już na etapie adaptacji, ale i późniejszej formy scenicznej. Jakub Roszkowski, który wyreżyserował "Wesele" w Teatrze Andersena pomysł taki znalazł. Czy udało się go zrealizować? W dużej mierze.

Roszkowski, który odpowiadał za opracowanie tekstu i reżyserię, w pełni wykorzystał dramaturgiczne doświadczenie i z precyzją skleił "Wesele" na miarę dwugodzinnego, zgrabnego widowiska. Reżyser w formie tekstowej wydrylował dramat z tego, co do jego wizji nie pasowało.

JESTEŚMY MOCNI W GĘBIE

Odrzucił więc większość elementów metafizycznych, a dzieło Wyspiańskiego odczytał jako przypowieść, którą swobodnie możemy odnieść do dzisiejszych czasów. Wykreślił sceny niemal wszystkich widzeń, które podczas weselnej listopadowej nocy doznają goście, pozbył się większości symbolicznych rekwizytów, a dobierając realne postaci wyłowił te, które są mu najbardziej potrzebne. No właśnie. Potrzebne do czego? Przede wszystkim do pokazania, że w Polsce przez ponad sto lat wiele się nie zmieniło.

Wciąż jesteśmy mocni w gębie, wiecznie uciemiężeni, a winą za wszelkie krzywdy obarczamy wszystkich prócz siebie. Na współczesnym weselu tak samo siedzimy, pijemy i rozmawiamy. Im więcej alkoholu, tym jesteśmy bardziej jurni, odważni i skorzy do wzruszeń. Porządek świata, jaki pokazał Wyspiański na początku ubiegłego wieku, też pozostaje aktualny. "Chińczyki trzymają się mocno", bogaci wykorzystują uboższych, a podziały w społeczeństwie są tak samo radykalne jak wtedy.

Roszkowski do arcydramatu Wyspiańskiego podszedł z szacunkiem, ale i z nutą frywolności. Odwołując się do jego wizji teatru totalnego widzów posadził razem z aktorami, zrezygnował z tradycyjnego podziału na widownię i scenę, a gości powitał w udekorowanym foyer. Scenografia spektaklu wprowadza nas w świat współczesnego wiejskiego wesela. Na stołach stoi "Starostówka", goście siedzą na plastikowych skrzynkach, a na podłodze walają się niedopałki papierosów. Ot, wesele w remizie.

W BIAŁYCH SKARPETKACH

Reżyser podzielił spektakl na dwie części. W pierwszej umiejscowił fragmenty pierwszego i drugiego aktu, w drugiej znalazła się treść ostatniego aktu dramatu. Pierwsze skrzypce na "Weselu" Roszkowskiego gra Chochoł, będący w jego ujęciu długo wyczekiwanym mesjaszem, który uwalnia nas od "polaczkowatego pierwiastka", skazy, która ciąży na nas co najmniej od czasu zaborów.

Reżyser przewrotnie pokazuje Chochoła jako stereotypowego Polaka w białych skarpetkach na nogach i z lodówką turystyczną pod pachą. Ale to on jest tu bohaterem. On nawołuje do przewrotu, on wzywa do połączenia sił, a w kluczowym momencie zwraca się do widzów, aby "chwycili za szable". Zestawiając te słowa z wydarzeniami politycznymi z ostatnich tygodni, ten monolog nabiera zupełnie nowego znaczenia.

Reżyser ze scenografem Maciejem Chojnackim postawili przed aktorami piekielnie trudne zadanie. Nałożyli na nich lalki-fantomy, które pojedynczo możemy odczytać jako zjawy ukazujące się gościom weselnym, a wszystkie razem mogą symbolizować wspomnianą skazę, rysę na polskości, z którą borykamy się od wieków. Te skazy świetnie się z nami czują, wrosły w nas, jak huby w drzewa. Tak jak skutecznie krępują ruchy aktorów, tak samo ograniczają działanie nam, Polakom.

Pod koniec pierwszej części bohaterowie pozbywają się swoich pasożytów i po przerwie widzimy ich jako naturalnych, szczęśliwych ludzi, bez kompleksów i ograniczeń. Tę ulgę widać nie tylko w postaciach, ale i w aktorach. I w tym miejscu trzeba postawić jeden zarzut. Aktorzy niezgrabnie i niekonsekwentnie współistnieli ze swoimi fantomami. Niekonsekwencja i chaos w ich prowadzeniu powodowały, że momentami na pierwszy plan wysuwał się aktor, nie bohater. Dlatego zdecydowanie przyjemniejsza w odbiorze okazała się druga część przedstawienia.

Jakub Roszkowski przypomniał dzieło Wyspiańskiego jako przypowieść o Polsce i polskości. W swojej inscenizacji przypomina, że dźwigamy na sobie brzemię tradycji i historii, że obciążeni jesteśmy "genem polskości", który nas ogranicza, krępuje i nie daje odetchnąć. Kiedy już wydaje się, że możemy go z siebie zrzucić, znów wkładamy go na plecy. Reżyser zdaje się pytać, czy kiedyś uda nam się go pozbyć. No właśnie. Uda się?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji