Artykuły

Zabrakło uporu

Z grupą młodych aktorów o ambicjach twórczych zetknęłam się przed dwoma laty w czasie urlopu letnie­go w Kazimierzu nad Wisłą. Pewnego dnia pojawiła się w tym ślicznym miasteczku trupa teatralna, składająca się z kil­korga młodych ludzi, którzy przyjechali z dwoma przedsta­wieniami: "Misterium buffo" Majakowskiego i "Nocą tysięczną drugą" Norwida.

Dlaczego użyłam wykreślo­nego już ze słownika tea­tralnego określenia "tru­pa"? Po prostu najbardziej pasowało ono do tych dziewcząt i chłopców, wy­glądających i zachowujących się jak wędrowni waganci. Sami rozlepiali afisze, przygotowywali salę do wystę­pów, ustawiając w niej skromne de­koracje, sami sprzedawali bilety wstę­pu.

Po przedstawieniu dowiedziałam się od młodej reżyserki, a równocześnie aktorki - Małgorzaty Dziewulskiej, że jest to zespół teatralny, działający przy Zakładowym Domu Kultury puławskich "Azotów". Utworzyła ten nietypowy teatr grupa absolwen­tów Wyższej Szkoły Teatralnej, którzy za­miast zaangażować się po studiach do za­wodowych teatrów, gdzie - jak wiadomo - młodzież przyjmowana jest z otwartymi ramionami, woleli "pójść w lud", upow­szechniać kulturą teatralną w środowisku robotniczym, realizując swój własny pro­gram ideowo-artystyczny.

Po roku spotkałam ich znowu w Kazimierzu i nie omieszkałam - oczywiście - obejrzeć ich no­wego spektaklu. Był to "Teatr cudów" Cervantesa, zrealizowany podobnie, jak dwie poprzednie pozycje repertua­rowe w niekonwencjonalnej insceniza­cji, nasuwającej pewne skojarzenia z teatrem Grotowskiego, ale absolutnie nie naśladowczej. Najbardziej "grotowska" była Ewa Benesz, która przez ja­kiś czas terminowała we wrocławskim Teatrze-Laboratorium i nasiąkła upra­wianym u Grotowskiego stylem gry Nieważne co sądzą o przedstawieniach puławskiego "Studia Teatralnego" (pod ta­ką nazwą działał zespół), których nie za­mierzam recenzować teraz, gdy dawno ze­szły już z afisza. Wystarczy powiedzieć, że były oryginalne i swoją formą odbiegały - z wyjątkiem Norwida - od powszechnie panującego jeszcze w naszych teatrach re­alizmu. Ważna była wyczuwalna w kon­takcie z tym zespołem atmosfera twórczej pracy i wewnętrzna pasja, przenikająca każ­dego z wykonawców. Grając w środku sali, w bezpośredniej bliskości otaczających ich widzów, aktorzy sprawiali wrażenie, jakby publiczność dla nich nie istniała, jakby zapamiętywali się w akcie twórczym, z którego sami czerpali największą radość i satysfakcję. Nie było tam ukłonów po spektaklu, czekania na oklaski.

Wiedząc, z jakimi trudnościami musieli borykać się ci młodzi ludzie, zadowalający się skromniutkimi etatami pracowników Domu Kultury, chociaż tak łatwo mogli je zmienić na etaty aktorskie i reżyser­skie w Warszawie lub innych dużych miastach - nabrałam ogromnego sza­cunku i podziwu dla uporu, konsek­wencji i bezinteresowności z jaką trwali oni przy swojej idei.

Ostatnio dowiedziałam się z prasy, że puławska grupa przeniosła się jed­nak do Warszawy, ale zachowała swo­ją odrębność i niezależność artystycz­ną. Jest to obecnie zespół teatralny stołecznej "Estrady", występujący w niewielkiej salce jednego z domów studenckich. Po pierwszej w stolicy premierze, którą była inscenizacja nie­zwykle rzadko wystawianego, nie dokończonego dramatu Słowackiego "Złota Czaszka", ukazały się nader życzliwe recenzje. Ucieszyłam się, że "puławianie" nie zrezygnowali ze swoich am­bicji twórczych, że mogą je nadal rea­lizować w przychylnej atmosferze i że wystartowali w nowych warunkach tak pomyślnie. Dla ludzi upartych, wierzą­cych w to co robią, nie ma, jak się okazuje trudności nie do przezwycię­żenia. Co więcej "puławianie" potra­fili zarazić swoim zapałem i entuzja­zmem warszawskich kolegów z reno­mowanych scen. Do udziału w spekta­klu "Złotej Czaszki" pozyskali oni tak utalentowanych, młodych i popular­nych już aktorów, jak Andrzej Sewe­ryn - wykonawca tytułowej roli i Jerzy Zelnik. Związani etatowo - Seweryn z Teatrem Ateneum, a Zelnik z Teatrem Dramatycznym - poświę­cali oni na próby - trwały one w sumie cztery miesiące - wolne chwi­le w przerwach między próbami a spektaklami w macierzystych teatrach, a często i nocne godziny. Z braku wła­snej sali, zespół próbował w prywat­nym mieszkaniu.

Korzystając z niedawnej wizyty Zelni­ka w Opolu - miał tu spotkania z pu­blicznością, odbyłam z nim interesującą rozmowę, w czasie której dowiedziałam się - a to właśnie chciałam wiedzieć - dla­czego on i Seweryn przystali do "trupy" Małgorzaty Dziewulskiej, Ryszarda Peryta i reszty tych młodych "szaleńców bo­żych", którym chce się robić własny te­atr, niepodobny do innych.

Intensywność i uczciwość pracy, a więc to, czego nie ma - z rzadkimi wyjątkami - w "nor­malnych" teatrach zawodowych po­ciągnęło nas do tej grupy. Jest to au­tentyczny teatr, tworzony z wiarą i z wewnętrznej potrzeby. Robią go za­paleńcy, którzy nie oglądają się na zarobki, byle na skromne, niemal spartańskie życie starczyło. Współpra­ca z nimi jest dla mnie fascynującą przygodą teatralną. Chcę ją przeży­wać póki jestem młody i mogę sobie na to pozwolić. Trzeba wykorzystać najlepsze lata. Chociaż wydaje mi się, że zawsze będzie mnie pociągać teatr, w którym aktor tworzy, a nie odtwa­rza tylko postać. Teatr, robiony przez ludzi, którym o coś naprawdę chodzi którzy czegoś szukają.

Wracając do "puławian", pozyskali oni do współpracy również znakomitą aktorkę średniego pokolenia - Halinę Mikołajską, która zgodziła się wystą­pić w przygotowywanej równolegle ze "Złotą Czaszką" inscenizacji "Legionu" Wyspiańskiego.

"Z uporem i konsekwencją" - tak zatytułowałam w myślach ten artykuł o młodych, ambi­tnych aktorach. Szkoda, że nie dali mi okazji do napisania takiego artykułu młodzi absolwenci krakowskiej PWST, którzy jeszcze przed przybyciem do Opola w 1972 r., na ostatnim roku stu­diów, nazwali się "grupą opolską" i wystąpili - jak tamci - z własnym programem ideowo-artystycznym, któ­rego proklamację opublikowała nawet, ze słowami zachęty, "Trybuna Opol­ska". Niestety, skończyło się na jed­nym własnymi siłami zrealizowanym spektaklu pt. "Cztery parasole". Wido­wnia była nabita po brzegi - głów­nie młodzieżą uczniowską i studencką, co świadczyło o zapotrzebowaniu w mieście na tego typu propozy­cje. Potem zabrakło uporu, a może i wiary. Młodym nie chciało borykać się z trudnościami, poświęcać na ro­bienie własnego teatru wolnych chwil. Po jednym sezonie nie było już "gru­py opolskiej". Jej członkowie rozpierz­chli się po innych scenach i już niczego wspólnie nie zrobią. W Opolu został z całej szóstki tylko jeden - Jan Hencz i grywa w "normalnych" przed­stawieniach "normalne" role. A mógł­by robić takie ciekawe rzeczy, gdyby reszta nie zawiodła... .

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji