Biedni chcą do nieba
Grupa ludzi zadziera głowy, spoglądając na przesuwające się ponad nimi opasłe cielsko zeppelina. Pozbawiony więzi z ziemią statek powietrzny wydaje się nie podlegać żadnemu z rządzących na niej praw: nie tylko sile grawitacji, ale także bezwzględnym zasadom ekonomii, wraz ze wszelkimi możliwymi prawidłami drapieżnego kapitalizmu, wyrzucającymi ubogich poza margines "cywilizowanych" społeczeństw. Nic bardziej złudnego! Nie dajmy się zwieść: podróżować w przestworzach mogą tylko ci, których na to stać, członkowie finansowej elity. Choć zeppelin jest dobrze widoczny dla wszystkich - prostytutek, szoferów bez zatrudnienia, drobnych złodziei, rzezimieszków i zadłużonych przedsiębiorców - na jego pokład wstęp mają tylko nieliczni. Czy właśnie dlatego tak silnie oddziałuje na stojących na ziemi biedaków, pobudzając wyobraźnię niektórych, a innych prowokując do zaciskania pięści? Na twarzach tych pierwszych malują się rozmarzone uśmiechy, drudzy krzywią się w grymasie obrzydzenia. W ten sposób już na samym początku lubuskiej inscenizacji "Kazimierza i Karoliny" odróżnić można fantazjujących marzycieli, próbujących chociaż na chwilę zapomnieć o ograniczeniach, którym podlegają, od buntowników, starających się je przezwyciężyć. Przedstawiciele obu grup podejmują równie bezowocne działania, nie wpływające w żadnym stopniu na zmianę ich położenia. Spektakl w reżyserii Wojtka Klemma to znakomicie prowadzona opowieść o namiętnościach, które wciągają ludzi w krąg powtarzanych, jałowych czynności, dając im tylko chwilową, szybko przemijającą satysfakcję.
W dniu, w którym Kazimierz (Przemysław Kosiński) stracił pracę, a Karolina mimo to domagała się, by wybrał się z nią do Klubu Radość na lody i na przejażdżkę kolejką górską, konflikt między obojgiem wisiał w powietrzu. W miejscu publicznym, gdzie spotkać można mężczyzn lubieżnie spoglądających na każdą kobietę w krótkiej sukience, wystarczyłby byle pretekst, jeden fałszywy ruch, żeby doszło do poważnego nieporozumienia. Ale w zielonogórskim przedstawieniu, zgodnie z dramatem Odona von Horvatha, pierwszą kłótnię tytułowej pary prowokuje pojawienie się zeppelina. Dziewczyna chciałaby kiedyś polecieć wehikułem swoich marzeń, być może aż do Wrocławia. Jej kochanek traktuje te dążenia jako niedorzeczną mrzonkę i zdecydowanie je zwalcza. Rozchylając poły czarnej skórzanej marynarki, z pogardą stwierdza, celowo prowokując Karolinę: "Tam leci sobie dwudziestu szefów od gospodarki, a tu na dole głoduje kilka milionów! Ja sram na tego twojego zeppelina". Kiedy konflikt się pogłębia, Kazimierz odchodzi w swoją stronę. Będzie wracał do Karoliny, bez wielkiego przekonania szukając zgody, mimo podszeptów Frania Merkla - rzezimieszka, który wszelkie problemy gotów jest rozwiązywać za pomocą siły - nawet te ze swoją dziewczyną (Karolina Honcher). Zarazem jednak ten sam Franio jest jedynym, który pozostaje wierny ideałom męskiej przyjaźni. Ernest Nita efektownie prezentuje tę postać jako muskularnego dresiarza. Jego sportowy strój, poza stereotypowym zestawieniem skarpetek i sandałów, jest jednym z niewielu trafnych i interesujących wyborów kostiumografki Sandry Fink.
Dziewięcioro aktorów nie schodzi ze sceny przez cały czas trwania spektaklu. To ludzie-maszyny: martwi za życia, pozbawieni nadziei na jakąkolwiek odmianę losu. Wynajmowani na godziny niewolnicy, podglądani w czasie chwilowej przepustki. W intermediach pomiędzy scenami poruszają się jak pacynki, jakby napędzały ich gwałtowne uderzenia głośnej muzyki - impulsy dające sztuczne życie. Niecierpliwość i irytację Kazimierza sygnalizuje przyspieszone tempo mówienia. Kiedy Karolina jest w jego towarzystwie, także staje się napięta, nerwowa, traci pewność siebie. Hanna Klepacka wyraziście zaznacza wahania nastroju Karoliny pod wpływem zmieniających się okoliczności. Na pierwszym planie prezentowane są losy tytułowej pary, ale ich działania, jak w dominie, przenoszą się na pozostałe postacie. Kiedy kochanek odwraca się od Karoliny, ona rozluźnia się i rozpoczyna flirt z krojczym Schurzingerem (świetny Dawid Rafalski). To wrażliwy romantyk o nieposkromionym apetycie na lody, który nie rezygnuje z żadnej okazji, mogącej przynieść mu satysfakcję. Karolina traci jednak zainteresowanie Schurzingerem, kiedy dwóch innych mężczyzn (Aleksander Podolak, Piotr Lizak) próbuje ją uwieść, proponując wycieczkę do Łeby. Oni z kolei szybko przenoszą uwagę na dwie uwodzicielskie, wyzywająco ubrane prostytutki (Marta Frąckowiak, Anna Haba) zainteresowane przede wszystkim deszczem banknotów wysypujących się z kieszeni jednego ze sponsorów.
Krótkie sceny tekstu Odona von Horvatha następują jak kolejne odsłony upiornej szopki. Barwne obrazy nie kojarzą się z kalejdoskopową żywiołowością, a raczej z chocholim tańcem samotnych jednostek pozbawionych szans na odmianę własnego losu. Opisane w didaskaliach dramatu różnorodne muzyczne intermedia sugerowały codzienność ludzi tańczących nad przepaścią. Jednak Micha Kapłan, autor muzyki do spektaklu, zrezygnował z dźwiękowej różnorodności - zamiast tradycyjnych i klasycznych melodii wprowadził dwa własne tematy. Jeden - mocnym perkusyjnym rytmem i gitarowym riffem podkreśla szczególne znaczenie scen albo zapowiada nadciągające przesilenie. Drugi - brzmieniem delikatnie trącanych strun wprowadza liryczny nastrój, łudzący możliwością międzyludzkiego porozumienia. Bohaterowie "Kazimierza i Karoliny" uwodzą się, kłócą i godzą, biją i uprawiają seks, a wszystkie ich działania napędzane są głębokim pragnieniem szczęścia. Wobec stałego deficytu poszukiwanego towaru muszą jednak zadowolić się jego popularną namiastką, chwilową pociechą.
Dlatego właśnie miejscem akcji scenicznej stał się, ulokowany gdzieś na polskiej prowincji, Klub Radość. Zastąpił on, wskazany w didaskaliach, lunapark w czasie monachijskiego Oktoberfest. Elementy w przestrzeni zaprojektowanej wspólnie przez reżysera i Torstena Koniga (współpracującego z nim już wcześniej, choćby przy zeszłorocznej "Anatomii Tytusa Fali of Rome" w Starym Teatrze) to: prosta ława i stół, dziecięca trampolina, która pozwala na chwilę oderwać się od ziemi, i kilka starych lustrzanych kul - rekwizyt jeszcze do niedawna dodający splendoru każdej dyskotece. Na pierwszym planie stoi maszyna z lodami, paluszkami i buteleczkami wiśniówki, wokół której ogniskuje się życie bohaterów. Dystrybuujący dobra automat jest niczym bóg; nie tylko wynagradza, ale i karze. Po głośnej zapowiedzi, że ma cztery złote i zamierza się urżnąć, Kazimierz zbliża się do niego pewnym krokiem. Maszyna połyka jednak cały jego kapitał, nie dając nic w zamian. Pogodzony z porażką mężczyzna, już bez grosza przy duszy, szuka alternatywnych radości. Szansę otwiera przed nim obecność Marii i Elli, prostytutek. "Skoro nie ma co pić, to może troszkę się podymamy?" - pyta, ujawniając zaskakujący ładunek optymizmu.
Ani w tym przedstawionym na scenie, ani w żadnym innym świecie nie ma nic za darmo. Zwiększa to tylko determinację ubogich, którzy starają się wyszarpać dla siebie wszystko, co tylko możliwe. Podstarzały biznesmen z centralnej Polski lubieżnie spogląda na dziewczęta; młody rozrabiaka prowokuje innych do siłowej konfrontacji, terroryzuje własną dziewczynę i szuka okazji, by coś ukraść; Karolina, marząc o lepszym życiu, zachwyca się szybującym po niebie sterowcem, a młody pracownik krawiecki zjada lody w ilościach wywołujących mdłości. W tym świecie rozkosz, ból i niesmak nierozerwalnie łączą się ze sobą. Za wszystkim stoją uwarunkowania wynikające z niemożliwej do przezwyciężenia biedy. Trafnym mottem tego spektaklu mogłyby się stać słowa, które wypowiada Woyzeck w sztuce Georga Buchnera: "My biedni ludzie. Widzi pan [...] pieniądz, pieniądz. A jak kto nie ma pieniędzy... niech no próbuje dać sobie radę z moralnością. A przecież i my mamy krew w żyłach. Ale nam będzie zawsze źle". Postacie na scenie zielonogórskiego spektaklu Wojtka Klemma mają puste kieszenie, a w ich żyłach gotuje się krew. Dążąc do radości, która ma więcej wspólnego z namiętnością niż ze szczęściem, nie przejmują się rosnącą inflacją moralności.
W "Kazimierzu i Karolinie" Klemmowi udało się za pomocą skromnych środków stworzyć atmosferę świata na skraju upadku, który może tylko popadać w coraz większą ruinę, ale trwać będzie wiecznie. Dlatego nikt nie schodzi ze sceny, a efekt tragicznego losu bohaterów łagodzony jest zabiegiem wciągnięcia ich w dramaturgiczną pętlę. Jest jednak odrobina nadziei, która wyłania się w powracającej opowieści krojczego o Juanicie - pokrytej futrem kobiecie o cechach zwierzęcia, biegle władającej francuskim i angielskim. Nie wspomina się nawet pozostałych uczestników jarmarcznego freak show, opisanego w oryginalnym tekście dramatycznym. Brak zatem Liliputa, Człowieka z głową buldoga i pozostałych Dziwadeł, których obecność z pewnością ubarwiłaby i urozmaiciła spektakl, ale ich fizyczna odmienność mogłaby odciągać uwagę od najważniejszych postaci dramatu - biednych ludzi, w których rozpoznać możemy samych siebie.
Wojtek Klemm, realizujący plebejską sztukę von Horvatha w Teatrze Lubuskim skupił się na opisanych w niej społecznych konsekwencjach kryzysu gospodarczego, przypominając, że pociąga on za sobą również problemy w wymiarze międzyludzkim. Reżyser nie zdecydował się jednak na eksponowanie szkicowanych w tekście wątków ekonomicznych czy politycznych. Stało się tak, chociaż dzisiaj, podobnie jak w czasach Republiki Weimarskiej, kiedy von Horvath pisał swoją sztukę, rozwarstwienie grup zawodowych i marginalizację bezrobotnych, a także celującą w najuboższych demagogię polityków można uważać za temat aktualny. Pozostaje zatem wrażenie, że spektakl nie wykorzystuje w pełni potencjału tekstu. Mimo to "Kazimierz i Karolina" jest spektaklem mocnym, przejmującym konkretnością, a momentami także zabawnym. Klemm sportretował na scenie ludzi żyjących w świecie, prezentującym się jak rodzaj uniwersalnej antyutopii. Przypomniał, że finansowy kryzys prowadzić może do zastąpienia wyidealizowanych uczuć żywiołowym doznaniem, jego chwilowość pogłębia tylko poczucie utraty wiary, nadziei i miłości.