Artykuły

Nie tylko Janosik

Miał swoje ulubione miejsca: księgarnie, wszystkie antykwariaty, ten sklep rowerowy przy ul. Śląskiej. Często tu bywał, bo ciągle budował dla siebie taki "rower życia" i części do niego szukał wszędzie... - Marka Perepeczkę wspomina Andrzej Kalinin.

Zuzanna Suliga: Przypomnijmy, jak doszło do tego, że Marek Perepeczko w 1997 r. został dyrektorem częstochowskiej sceny. Andrzej Kalinin: Po powrocie do Polski z Australii, gdzie przebywał przez kilka lat, życie jakoś Markowi się nie układało. Nie miał propozycji teatralnych ani filmowych, co oczywiście wpędzało go w depresję. Znany aktor, a bezrobotny. W tym czasie władze Częstochowy postanowiły zmienić dyrektora naszego teatru. Upatrzono sobie na to stanowisko jednego ze znanych warszawskich aktorów, ale ten zrezygnował, proponując w zamian Marka Perepeczkę. A był już wtedy znany w naszym teatrze ze świetnej roli Wodza Bromdena w "Locie nad kukułczym gniazdem". I to w jakiś sposób ułatwiło sprawę.

W dziejach naszego teatru było wielu znakomitych dyrektorów - Iwo Gall, Tadeusz Bartosik, August Kowalczyk... a mimo to żaden z nich nie potrafił tak zbratać się z miastem jak Marek. - On był wszędzie. Udzielał się społecznie, prowadził charytatywne aukcje, często gościł w hospicjum i nigdy nie brał za to żadnych honorariów. Robił to dla ludzi i chyba to właśnie tak go z mieszkańcami naszego miasta zbliżyło. On był tu po prostu znany, kochany i podziwiany. I działo się tak chyba z wzajemnością z jego strony, bo kiedy tak niecnie wyrzucono go z teatru, to nie obraził się na Częstochowę, ale został tu aż do końca swoich dni.

Kiedy się poznaliście?

- Zaraz jakoś po pierwszej premierze pod dyrekcją Marka, czyli "Moralności pani Dulskiej" [w październiku 1997 r.]. Zatelefonował do mnie Jędruś Iwiński [aktor], z którym przyjaźniliśmy się już wcześniej, i powiedział, że pani Emilii Krakowskiej, grającej Dulską, bardzo podobała się moja recenzja z tego spektaklu. Razem więc z Markiem Perepeczką chcieliby mnie poznać. Zaprosiłem ich oczywiście do siebie do Kusiąt. Moja żona na tę wieść wpadła w panikę. Tacy wielcy artyści u niej w domu i czym ona ich godnie przyjmie? Przygotowała się jednak solidnie, i kiedy już siedliśmy do stołu zapytała Marka, jaką zje zupę, bo ma dwie: pomidorową i krupnik. A Marek na to, że obydwie. Cały Marek! Zawsze lubił dobrze zjeść i wiedziało o tym kilka częstochowskich domów, w których chętnie bywał.

I od tego obiadu Perepeczko zaczął traktować państwa dom jak swój?

- Tak, przyjeżdżał tu bardzo często. Może dlatego, że u nas w ogrodzie stoi do dziś taka stara, drewniana chałupa, gdzie Marek miał swoją wersalkę na popołudniowe drzemki, a także całą ścianę książek do wertowania i czarnych płyt z muzyką. Przejeżdżał tu chętnie, żeby "odzipnąć" -jak mówił, kiedy dały mu w kość rowerowe wyprawy. Bo Marek do rowerów miał wielką słabość. Ciągle je składał, przerabiał, żeby je jakoś dopasować do swojej potężnej postury. To właśnie z moich Kusiąt razem z Jędrusiem Iwińskim wyruszali rowerami na jurajskie szlaki. Jędruś malutki, Marek ogromny, ale mimo to jakże pięknie pasowali do siebie.

Lubił jurajskie ścieżki, państwa dom w Kusiętach, a Częstochowę pokochał. Zdradził kiedyś, co sobie tak upodobał w naszym mieście?

- Trudno mi powiedzieć. Miał swoje ulubione miejsca: księgarnie, Empik, wszystkie antykwariaty (w Desie znali go doskonale) i ten sklep rowerowy przy ul. Śląskiej. Często tu bywał, bo ciągle budował dla siebie taki "rower życia" i części do niego szukał wszędzie.

Częstochowianom jakoś bardzo przypadł do gustu i serc. Może urzekła ich sława Janosika i rola Nowowiejskiego w "Panu Wołodyjowskim"? Jedno jest pewne. Mnóstwo ludzi chodziło do teatru właśnie dla Marka. A on umiał ich teatrem zaczarować.

I szkoda tylko, że władze naszego miasta nie potrafiły tego dostrzec. Jaki był częstochowski teatr, który stworzył Marek Perepeczko?

- Z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że świetny. Takie znakomite przedstawienia, jak choćby "Wujaszek Wania", przepięknie zrobiona śpiewogra "Na szkle malowane" albo "Rewizor" Gogola ze świetnym Horodniczym w wykonaniu Marka. I nie przesadzam tu jednym słowem, bo wcześniej, i to od wielu już lat, pisałem recenzje teatralne, więc mam w tej dziedzinie spore porównanie.

Może to zabrzmi jak truizm, ale żeby teatr był dobry i doceniany przez widzów, jego dyrektor powinien być człowiekiem z artystycznym smakiem i specjalistyczną wiedzą. I Marek to wszystko posiadał.

A teatr za Perepeczki był takim z pełnymi dekoracjami, z kostiumami... Bo teatr powinien mieć w sobie coś z bajki i fantazji, być czymś lepszym niż rzeczywistość. Marek stawiał na dobry repertuar, lubił klasykę i dbał o poziom aktorski.

Lekkość, komediowość repertuaru były właśnie głównymi zarzutami stawianymi mu jako dyrektorowi.

- No właśnie. Tylko jak można było twierdzić, że 200 przedstawień "Mayday" było klęską teatru i jego dyrektora? Tylko dyletanci mogli coś takiego wymyślić. Przedstawienia tak zwane lekkie dają środki do realizacji innych spektakli, bardziej ambitnych artystycznie. Tak się dzieje we wszystkich teatrach na świecie. Więc był to sukces, a nie porażka. Marka już dawno nie ma, a "Mayday" grane jest do dziś na deskach naszego teatru.

Marek wtedy bardzo przeżył to niesłuszne zwolnienie z teatru. I sposób, w jaki to uczyniono. Mimo ogromnej postury był człowiekiem niezmiernie wrażliwym. Wielu ludzi w Częstochowie oburzył ten fakt i wielu stanęło w jego obronie. Interweniował u prezydenta miasta biskup Antoni Długosz. Ja też pisałem na ten temat w "Gazecie Wyborczej", a Robert Dorosławski, wtedy zastępca, a dziś dyrektor naszego teatru, na znak protestu ostentacyjnie zrzekł się stanowiska. Piękny gest, nie każdego byłoby stać na podobny, zwłaszcza, że Robert dopiero zaczynał swoje bycie w teatrze. Niestety, nic nie zdołało przekonać prezydenta Wrony.

Tak sobie myślę teraz, że zadziałała tu chyba zwykła ludzka zawiść i zazdrość. O sympatię ludzi.

W teatrze Perepeczko był marzycielem. A jakim był przyjacielem?

- Marek był człowiekiem wyjątkowym. Jego lubiło się od razu. Miał ogromną kulturę bycia i słowa. Poczucie humoru, no i, jak to aktor, znakomicie opowiadał. W domach, z którymi się przyjaźnił, czekało się na jego wizyty, bo on odmieniał naszą codzienność. Dużo się wtedy rozmawiało. Marek nie popisywał się nigdy swoją wiedzą, choć niewątpliwie był typem erudyty, który wszystko wiedział i o wszystkim już przeczytał.

Słyszałam, że bardzo lubił obdarowywać swoich przyjaciół.

- Tak. Ja też mam kilka od niego prezentów. Najpiękniejszym jest chyba taka szabla-butelka na koniak, przywieziona z Sycylii. Do dziś, gdy przychodzą nowi goście, muszą upić z niej łyk, co nie jest łatwe.

Marek uwielbiał "pożyczać" książki do poczytania. Mówił, że nie ma ich gdzie trzymać, bo ciągle w swoim mieszkanku w Domu Aktora robił remont. Nigdy go nie ukończył. Wszędzie tam leżały książki, płyty, małe samochodziki, części rowerowe, stare filiżanki... Czego on zresztą nie zbierał? Wszystko dla niego miało swoją wartość i było mu potrzebne.

Piotrek Dłubak [fotografik] opowiedział mi kiedyś pewną historię, która wydarzyła się po śmierci Marka. Wdowa po Marku wystawiła jego rzeczy na sprzedaż, a wśród nich taki jarmarczny budzik. Piotruś kupił ten zegarek, nakręcił, ale że ten nie działał, więc odstawił go na półkę. I kiedyś ten budzik sam z siebie zaczął dzwonić. Okazało się, że był to dzień urodzin Marka. Drugi raz zadzwonił w rocznicę jego śmierci. Chociaż nikt w to nie wierzy, Piotruś przysięga, że to prawda. I ja mu wierzę.

Marek Perepeczko irytował się ciągłym wspominaniem Janosika?

- Nie, bo przywykł do tego. Podobnie rzecz się miała z rolą komendanta z "13. posterunku". Pamiętam taką zabawną sytuację: poprosiłem kiedyś Marka, żeby spotkał się z młodzieżą w moim liceum w Jędrzejowie. W szkole było wielkie święto. Wracaliśmy ze spotkania jego słynną czerwoną hondą z odkrywanym dachem. Mówię do niego: "Wiesz, tak właściwie twoja honda nie różni się niczym od cinquecento mojej córki". I jak on nacisnął wtedy gaz... W chwilę potem zholowali nas policjanci z Lelowa. Chodzili wokół wozu i patrzyli, a Marek siedział cicho. To ja się w końcu odezwałem: "Co to panowie, komendanta 13. posterunku nie poznajecie? To przecież wasz kolega i tylko się rozpędził trochę". A Marek dodał: "To on mnie tak wkurzył, mówiąc, że cinquecento jest lepsze od mojego samochodu". Tym rozładował atmosferę, funkcjonariusze zaczęli się śmiać. Jeden wyciągnął zeszyt po autograf, drugi paczkę papierosów. Marek podpisał się jednemu i drugiemu i pojechaliśmy. Z tym komendantem w roli głównej anegdot było więcej. Kiedyś, gdy przejeżdżaliśmy obok szkoły w Kusiętach, dzieci otoczyły samochód. Bo przecież jechał nim pan komendant "13. posterunku". One Janosika już nie znały. Trzeba umieć znieść takie zainteresowanie. To może imponować na początku, potem pewnie jest trudniej. A Marek radził sobie z rym znakomicie. Dobrze znosił sympatię i zainteresowanie.

Potem jednak musiał znieść zupełnie odwrotną sytuację - to, że Częstochowa chce się z nim pożegnać.

- On już się po rym nie podniósł. Nie był tym samym człowiekiem. Przygasł, czuł się przegrany i oszukany. Wciąż jednak wierny był przyjaźniom z ludźmi w Częstochowie. Myślę, że to takie samo uczucie jak przy zawiedzionej miłości. Mimo że dostał angaż w teatrze w Płocku, to z Częstochową nie potrafił się rozstać. Zaraz po rym jak prezydent Wrona wręczył mu wypowiedzenie zdjęto z afisza przedstawienia, w których Marek grał. Potem Katarzyna Deszcz [wtedy już dyrektorka teatru] wyrzuciła go z Domu Aktora, tak zwyczajnie na bruk. A mógł tam zostać choćby za zasługi dla teatru, bo mieszkały tam przecież osoby, które od dawna były już na emeryturze. Wyglądało więc na to, że komuś zależało, żeby Marka upodlić do końca.

Państwo Krysia i Jarek Pietrzakowie wynajęli dla Marka mieszkanie na Parkitce i pomogli mu przenieść tam wszystkie jego skarby i drobiazgi.

Przed jego śmiercią widzieliśmy się w weekend na bankiecie związanym z jubileuszem 40-leciajego pracy artystycznej. Był jakiś zmieniony, dziwnie smutny. Pamiętam, że miał przyjechać do nas we wtorek. Nie przyjechał. Marek miał dwa telefony, jeden ogólnodostępny, drugi taki dla bliskich. Zadzwoniłem pod ten drugi numer. Usłyszałem głos oficera policji. Wsiadłem w samochód i pojechałem pod dom Marka. Na miejscu była już jego żona Agnieszka.

Trudno się to wspomina. Jestem przekonany, że gdyby nie to, że wyrzucono go z ukochanego teatru, Marek żyłby do dziś. Razem z doktorem Mieczysławem Wyględowskim [przyjacielem Marka i inicjatorem powstania w Częstochowie jego ławeczki] mieliśmy wyrzuty, że nie potrafiliśmy go zmusić do zajęcia się swoim zdrowiem. Wydawało się nam, że jaki jest duży, tyle ma zdrowia, zwłaszcza że on nigdy się na nic nie skarżył, nie narzekał. Ani na zdrowie, ani na ciągłe kłopoty finansowe. Bo pieniądze też nie były dla niego najważniejsze.

I na przekór finałowi tej historii, Częstochowa ciągle o nim pamięta.

- Pierwszy koncert pamięci Marka odbył się zaraz po jego śmierci, z inicjatywy aktorki naszego teatru Teresy Dzielskiej. Potem było foyer jego imienia, kolejne koncerty, ławeczka. Ciągle o nim pamiętamy. A ławeczka Marka stała się bardzo lubianym miejscem w Częstochowie. Jakiś czas temu przechodziłem obok, a tu ktoś robił sobie zdjęcie z Markiem. Naprzeciw nich stał jakiś starszy pan i mówi, że to nieprawdziwa rzeźbą bo Marek nigdy nie nosił sznurowanych butów. To oczywiście nieprawda, bo nosił. Ale te słowa były sygnałem: ludzie uważają, że znali Marka bliżej. Jest to dowód na to, że on był nasz, częstochowski.

Teraz do tej listy pamięci dochodzi jeszcze pana książka "Marek Perepeczko w Częstochowie. Wspomnienia przyjaciół".

- Lata temu spisałem nasze rozmowy z Markiem, które potem ukazały się w prasie. Ktoś rzucił pomysł, żeby stary się one kanwą książki o Marku wydanej w 10. rocznicę jego śmierci. W książce zebrane zostały wspomnienia ludzki, którzy go dobrze znali. Miałem z tymi wspomnieniami trochę kłopotów, bo są niesamowicie do siebie podobne. Wszyscy mówią, że Marek był znakomity, przyjazny, serdeczny, wspaniały. Słowem tak, jak się mówi o osobach, które się kocha. Ja musiałem zrobić tak, żeby chciało się to czytać. A czy się udało? Czytelnicy osądzą.

***

Marek Perepeczko

Rocznik 1942. Aktor teatralny i filmowy. Jedni uwielbiali go jako Janosika, w pamięci innych zapisał się jako Jasiek z "Wesela" albo Adam Nowowiejski z "Pana Wołodyjowskiego", wielu pamięta go jako ojca z "Sary" czy Macieja Chrzciciela z "Pana Tadeusza". Pamiętne role Marka Perepeczki wymieniać można by jeszcze długo. W sercach częstochowian ten popularny i lubiany aktor ma jednak miejsce szczególne. W latach 1997-2003 kierował tutejszym Teatrem im. Mickiewicza. W tym czasie miały premierę takie sztuki jak "Pan Tadeusz", "Rewizor", "Czekając na Godota", "Śluby panieńskie" czy "Dwie morgi utrapienia".

W 2009 r. uhonorowany został Brązowym Medalem za Zasługi dla Kultury Polskiej "Gloria Artis". O nagrodę wystąpiło wówczas Literackie Stowarzyszenie Wzajemnej Adoracji "Litwa" w Częstochowie. Wyróżniono go również m.in. Złotym Krzyżem Zasługi RP i Nagrodą im. Karola Miarki za całokształt twórczości.

W grudniu 2015 r. ukazała się jego najnowsza książka "Marek Perepeczko w Częstochowie. Wspomnienia przyjaciół". Premiera miała miejsce wczoraj w Teatrze im. Mickiewicza podczas koncertu "Perepeczko..." poświęconego pamięci Marka Perepeczki.

***

ANDRZEJ KALININ - pisarz, felietonista oraz krytyk literacki i teatralny. Organizator "Ratuszowego Salonu Gwiazd" w Częstochowie. Największy rozgłos przyniosła mu powieść.....i Bóg o nas zapomniał", za którą otrzymał Nagrodę Literacką Czesława Miłosza. Kolejną książkę - "W cieniu złych drzew" - wyróżniono Nagrodą Literacką "Solidarności".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji