Przed wielką premierą w Operze czyli Wagner z pierwszej ręki
"Holender Tułacz", "Tannhauser", "Tristan i Izolda" i wreszcie "Lohengrin". Żadna z polskich scen operowych - poza naszą - nie może się pochwalić po wojnie taką ilością wagnerowskich pozycji.
Na poznański afisz "Lohengrin" wchodzi po raz trzeci. W czerwcu 1923 r. wystawił go Piotr Stermicz-Valeriociata. Na generalnej próbie zaniemógł główny bohater - Józef Woliński, który wystąpił dopiero na jednym z kolejnych spektakli. W listopadzie 1936 r. Zygmunt Latoszewski wziął po raz drugi na warsztat tę wielką operę romantyczną, ponownie z Józefem Wolińskim w roli tytułowej, ale jak pisał ówczesny krytyk "iluminacją spektaklu" - reżyserowanego przez Karola Urbanowicza, była Wanda Rossler-Stokowska, kreująca partię Ortrudy. Po wojnie "Lohengrin" zjawia nam się po raz pierwszy.
GMACH POD PEGAZEM. Tak typowa dla każdego teatru atmosfera przedpremierowego podniecenia, tym razem wydaje się być podniesiona do dziesiątej potęgi. Wszystko co żyje - zaangażowane jest w realizację tego spektaklu - mówi Bogdan Ratajczak, który jest nie tylko asystentem reżysera, ale także koordynatorem wszystkich scenicznych działań i... tłumaczem. Wszyscy, trzej główni realizatorzy są Niemcami, obywatelami NRD. Zobaczymy zatem Wagnera niejako "z pierwszej ręki".
"Pan Ratajczak - proszę na widownię" - woła przez głośniki p. Janka Zalewska - sprężyna teatralnych sprężyn. Pędzimy więc co sił piętro niżej i za chwilę siedzę już w rzędzie tuż za pulpitem reżysera, który za pośrednictwem p. Ratajczaka przekazuje szefowi oświetlenia Bronisławowi Minturze swoje kolejne polecenie. "Bronek..." - tylko te jedno słowo zrozumiałem, reszta była kodem, czy jak kto woli - żargonem teatralnym. W każdym razie natychmiast w kącie sceny pojawiła się delikatna poświata. Bronek w mig pojął intencję reżysera.
Takt po takcie, sytuacja po sytuacji, scena po scenie... Pierwszy akt, drugi, trzeci.. Blisko 4 godziny wielkiego spektaklu, który nabiera z każdą następną chwilą coraz wyraźniejszego kształtu.
Trwa próba II aktu. Pełne dekoracje, ale soliści: Fryderyk von Telramund, hrabia brabancki, czyli Janusz Temnicki, jego żona Ortrudą - Aleksandra Imalska i Elza, księżniczka brabancka - Krystyna Kujawińska są jeszcze w cywilu. Tylko chórzyści już prawie kompletnie ubrani w stroje rycerzy z X stulecia, tyle że w prywatnych... butach. Szewcy jeszcze pracują...
Reżyser Erich Witte ma w małym palcu całe dzieło. Każdy takt, każde słowo tekstu. Sam kiedyś śpiewał Lohengrina i wiele innych tenorowych partii wagnerowskich. Urodził się w 1911 r. w Grudziądzu. Kształcił się w Bremen i tam zadebiutował w 1930 r. Wkrótce przyszły szybkie sukcesy w kraju i za granicą, m.in. w nowojorskiej MET, w londyńskiej Covent Garden, w Buenos Aires, w Wiedniu i w wagnerowskiej mecce - Bayreuth. W latach 60-tych rozpoczyna karierę reżysera, najpierw w RFN, od 1970 r. w Państwowej Operze stolicy NRD. Myślę, że od tego doświadczonego artysty sporo nauczą się nasi soliści.
Przy pulpicie dyrygenckim "Lohengrina" 52-letni Roland Wambeck, generalny dyrektor muzyczny Magdeburga, kapelmistrz znany z występów w wielu krajach Europy z precyzją egzekwuje każdą nutkę zarówno od solistów, jak i orkiestry.
I wreszcie trzeci nasz gość, najlepiej nam znany, scenograf Wolf Hochheim. Już po raz trzeci oglądać będziemy jego pracę na poznańskiej scenie. Przed laty przygotował plastycznie pierwszą powojenną operę wagnerowską - "Holendra Tułacza", a później "Turandot" Pucciniego.
Premiera "Lohengrina" odbędzie się w niedzielę - 17 bm. Śpiewać ją będą - obok już wymienionych solistów - Andrzej Kizewetter, Marian Kouba (partie tytułowe), J. Milczyńska, M. Bieniaszewski, M. Kępczyński, K. Szaniecki, A. Wiśniewski, J. Fechner i D. Kaźmierska. Wzmocniony o dodatkowe głosy męskie chór przygotowali Henryk Górski i Jolanta Dota-Komorowska.
I jeszcze jedna uwaga. Mamy grudzień, a Opera zaprasza na trzecią już premierę w tym sezonie. Dziękujemy!