Sukces poznańskiego Lohengrina
Każda znacząca scena operowa uważa za nieodzowne, posiadanie w swoim repertuarze przynajmniej jednego dzieła Ryszarda Wagnera. Jest to dowodem dążenia do prezentowania publiczności różnorodnego stylistycznie repertuaru oraz możliwość sprawdzenia walorów artystycznych oraz organizacyjnych teatru. Aby wystawić Wagnera potrzeba zespołu solistów o więcej niż średnich możliwościach wokalno-muzycznych. W przypadku "Lohengrina" konieczne też jest posiadanie na wysokim poziomie technicznym zespołu orkiestrowego i chóralnego.
Opera Poznańska przez niemal 60 lat swojego istnienia może się poszczycić (jako nieliczna spośród teatrów operowych w Polsce) posiadaniem w repertuarze dzieł Wagnera. Przed wojną byt to niemal cały "Pierścień Nibelunga", dwukrotnie "Lohengrin", "Tannhaeuser", "Holender Tułacz". Po wojnie zaś ponownie "Holender Tułacz", "Tcnnhaeuser", "Tristan i Izolda".
Czy istnieje w Polsce tradycja wystawiania dzieł tego kompozytora? Zdecydowanie - nie ma takiej tradycji. Zasługuje więc na uznanie decyzja klerownictwa Opery Poznańskiej zaproszenia do współpracy przy realizacji "Lohengrina" artystów z Niemieckiej Republiki Demokratycznej: kierownika muzycznego speklaklu - Rolanda Wombecka, reżysera - Ericha Witte oraz scenografa - Wolfa Hochheima. Słuszność decyzji potwierdziła prezentacja dzieła.
"Lohengrin", nazwany przez Ryszarda Wegnera operą romantyczną, zajmuje w dorobku kompozytora miejsce bezpośrednio przed zrealizowaniem przez niego idei dramatu muzycznego w "Tristanie i Izoldzie" oraz "Pierścieniu Nibelunga". Nie znajdziemy jeszcze w "Lohengrinie" "niekończącej się melodii" napotkamy już na motywy muzyczne posłaci. Są także zamknięte fragmenty wokalne, jak np. Sen Elzy czy opowiadanie o Graalu. W muzyce na plan pierwszy wybija się liryzm, związany przede wszystkim z postaciami Elzy i Lohengrina.
Poznańska inscenizacja posiada wiele walorów, wśród których na pierwszym miejscu trzeba wymienić czytelność sytuacji scenicznych, unikanie przez reżysera naturalistycznej dosłowności scen, jak w przypadku pojedynku Telramunda z Lohengrinem. Zręcznym pomysłem inscenizacyjnym jest umieszczenie przybywającego łabędzia w horyzoncie sceny. Podkreśla to tajemniczość postaci Lohengrina. Akt drugi, obrazujący demoniczność postaci Ortrudy, rozegrany został mniej powściągliwie. Demoniczność Ortrudy przeradzają się momentami w gwałtowność, spowodowana chyba nadmierną ruchliwością działań postaci. Akt trzeci to kulminacja liryzmu, któremu statyczność postaci Elzy i Lohengrina jedynie pomagała. Na specjalną uwagę zasługuje operowanie przez reżysera światłem, organicznie stapiającym się z działaniami scenicznymi i muzyką. Strona muzyczna spektaklu składa się niejako z trzech warstw. Orkiestra zaprezentowała niezwykłą wręcz, budzącą podziw mobilizację artystyczną. Chociaż we wstępie do I aktu wyczuwało się ogromne napięcie w kwintecie smyczkowym, które początkowe takty wstępu pozbawiło koniecznej miękkości, to jednak dalszy przebieg akcji muzycznej był niewątpliwym sukcesem zespołu. Żywość dramaturgii muzycznej, narzucana przez Wambecka znalazła wśród muzyków znakomitych realizatorów. Nieustanne napięcie, uzyskiwane za pomocą dynamiki, pewność zespołu, świadcząca o starannym przygotowaniu poszczególnych partii instrumentalnych, wreszcie wrażliwość muzyczna instrumentalistów świadczą, iż stać ich na wykonywania dzieł najtrudniejszych.
Obsada partii wokalnych była trafna, chociaż nie wszyscy soliści równie skutecznie poradzili sobie z trudnościami wokalnymi. Tytułową postać kreował Marian Kouba. Jego tenor o szlachetnej barwie brzmiał nośnie, jakkolwiek dawało się niekiedy wyczuć w wysokim rejestrze zbyt duże napięcie. Ciepło płynące z głosu Kouby świetnie pasowało do odtwarzanej przez niego postaci. Elzą była Krystyna Kujawińska, której potężnie brzmiący głos podporządkowany został w znacznej mierze dramaturgicznej idei postaci (chociaż i u niej momentami dało się zauważyć skrępowanie premierowe). Mniej udany występ miała Aleksandra Imalska (śpiewała Ortrudę), nie po raz pierwszy występująca w partii wagnerowskiej. Tym razem zawodziło u solistki wyrównanie rejestrów głosu. Najpewniej wokalnie wypadł Janusz Temnicki w roli Fryderyka von Telramunda. Baryton tego artysty zabrzmiał z dużą ekspresją, zgodną z charakterem odtwarzanej postaci. Henrykiem Ptasznikiem był Andrzej Kizewetter, którego postaci zabrakło nieco skupienia. Artysta nie zawsze potrafił oddać z równym skutkiem dostojeństwo postaci scenicznej. Udanym był występ barytona Jerzego Fechnera w roli Herolda Królewskiego. Epizodyczną rolę niemą Gottfryda wykonywała Jadwiga Milczyńska.
Osobne słowa uznania należą się tym razem zespołowi chóralnemu Opery Poznańskiej. Z trudnymi zadaniami, które stawia w "Lohengrinie" partytura chóralna, poradził sobie bardzo dobrze. Pięknie i nośnie brzmiały piana, w tutti zespół dzielnie stawiał czoła potędze brzmienia orkiestry.
Scenografia spektaklu, która współgrała z całością przedstawienia, była funkcjonalna. Kostiumy, co jest godne podkreślenia, uwzględniły warunki fizyczne śpiewaków.
Wszystkie elementy spektaklu stanowiły nierozerwalną całość. Podporządkowane zostały realizacji założenia, iż najważniejszym elementem w "Lohengrinie" jest muzyka. Cel ten w poznańskim spektaklu został osiągnięty.