Artykuły

Niemożliwość wyspy

"Możliwość wyspy" Michela Houellebecqa w reż. Magdy Szpecht w TR Warszawa. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.

Od razu się przyznaję - nie czytałem książki Michela Houellebecqa "Możliwość wyspy". W związku z tym z przedstawienia Magdy Szpecht w TR Warszawa nie zrozumiałem wiele. Wiadomo na pewno, że rzecz się dzieje na dwóch, przeplatających się, planach czasowych: między rokiem 1999 a 2013 i w bliżej nieokreślonej przyszłości. Miejscem akcji "współczesnej" jest Madryt, miejscem akcji w przyszłości jest wyspa Lanzarote, prawdopodobnie Nowy Jork, ale też wszechobecna w wizualizacjach Warszawa. Bohaterem części "współczesnej" jest Daniel. Kim jest Daniel? Nie wiem. Na początku myślałem, że jest pisarzem. Pewności tej pozbawiła mnie scena, w której bohater "recenzuje" twórczość jakiegoś reżysera - jego wypowiedzi sugerują, że on sam jest reżyserem. Daniel jest emocjonalnie rozdarty między żoną Isabelle i kochanką Esther. Bohaterami opowieści rozgrywającej się w przyszłości są klony Daniela oraz klony jego kobiet, żyjący w opozycji do innego gatunku ludzi - nazwanych "dzikimi". Fabuła spektaklu w zarysie wygląda tak, że owe klony Daniela próbują zrozumieć zapiski swojego pierwowzoru sprzed tysięcy lat, po to, żeby porównać swoją egzystencję z jego życiem. Jako, że jesteśmy w teatrze, reżyserka wraz z dramaturgiem powołują do życia oba światy i próbują je ze sobą skonfrontować na naszych oczach. Niestety, konfrontacja ta się kompletnie nie udaje. "Możliwość wyspy" Magdy Szpecht, przypominająca bardziej instalację czy spektakl performatywny, najpierw osiada na mieliźnie nadmiaru, aby z upływem czasu utonąć w przegadaniu i nudzie.

Dzieje się tak z kilku powodów. Pierwszy to adaptacja. Michał Buszewicz chciał tak dokładnie oddać intelektualne meandry powieściowego oryginału, że utknął w tej dokładności na amen, a my, widzowie, wraz z nim. Nie wiadomo, o czym w zasadzie jest ten spektakl. A to dlatego, że adaptacja nie ma przejrzystego szkieletu - wszystkie wątki i sprawy są w niej tak samo istotne i pierwszoplanowe. Niczym w rozmowie, w której ktoś chce nam powiedzieć wszystko naraz, a my po chwili już nic z tego nie rozumiemy. Finał spektaklu, w postaci dwóch korespondujących ze sobą filmów - nie rozwiązuje problemu ani dramaturgicznie, ani znaczeniowo. Może i jest sumą całego przedstawienia, ale tyle się wydarzyło, że nie sposób spamiętać już, po co bohaterowie ruszają w podróż po Warszawie, udającej kanaryjską wyspę Lanzarote (po raz kolejny wraca pytanie o miejsce akcji przedstawienia). Spektakl właściwy urywa się tak nagle, że nie wiem, jaką funkcję pełnią owe filmy, które irytują i dopełniają klęskę niezrozumienia.

Drugi powód to niewykorzystanie przez reżyserkę dramatycznego potencjału jej własnych rozwiązań. Scena, utworzona specjalnie gdzieś na zapleczu TR Warszawa, składa się z przestrzeni korytarza oraz przestrzeni namiotu, zbudowanego przez Zbigniewa Liberę na dziedzińcu teatru. W pierwszej siedzimy my, widzowie, tu także rozgrywa się wątek klonów i stoi wielki ekran, na którym klony oglądają "zapiski" video z naszego świata. W namiocie zapiski te "tworzą się" naocznie dla widzów. Bohaterowie nagrywają się w swojej przestrzeni czasowej, a klony "przeglądają" te nagrania. Mamy więc do czynienia z symultanicznym funkcjonowaniem obu przestrzeni, połączonych ze sobą ekranem video. Istnieje też fizyczna granica światów - to drzwi i okno między korytarzem a namiotem.

Aktorzy/klony i aktorzy-ludzie widzą się nawzajem, ale w spektaklu udają, że się nie widzą. Sandra Korzeniak (Isabelle z naszego świata) przy akompaniamencie "Adaggio" Samuela Barbera siada w drzwiach - na granicy tych światów - i patrzy. To najbardziej magiczna scena w przedstawieniu, a to dlatego, że magnetyzm balansowania na granicy dwóch czasoprzestrzeni od razu zapładnia emocje i daje widzowi możliwość przeżycia czegokolwiek. Gdyby pójść tą drogą i poeksplorować głębiej sytuacje graniczne, reżyserka miałaby szansę stworzyć głębokie i dojmujące przedstawienie. Niestety, jedna jaskółka wiosny nie czyni, po brawurowym Barberze osunęliśmy się znów w pełne słów pustosłowie i nieznośną publicystykę.

Trzeci powód to niekonsekwencja w funkcjonowaniu wszystkich czasoprzestrzeni. Klony mają swój korytarz z sofą, draceną, pianinem i widzami (!). Ludzie mają namiot z materacem i kamerką. Światy te łączą się tylko poprzez video. Nie nachodzą na siebie, tak sobie przynajmniej myślałem, aż do sceny występu Daniela przed publicznością. Daniel wchodzi nagle w przestrzeń klonów, żeby zagrać swój show, narusza zatem granicę światów, lecz bez żadnych konsekwencji dla spektaklu (dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że widzowie są reżyserce potrzebni do zagrania publiczności). Scena w barze również narusza tę granicę, znowu nie niosąc za sobą żadnych następstw. Jak to więc jest z tymi przestrzeniami? Nachodzą na siebie, czy nie nachodzą? Jeśli tak, to czemu "Barber" celebruje granicę, a Daniel i goście baru jej nie zauważają? To rodzi kolejne pytanie: jaki status mamy my, widzowie? Siedzimy w przestrzeni klonów i patrzymy na współczesność z perspektywy iluś tysięcy lat, po czym, nagle stajemy się widzami współczesności. Dlaczego? Czy to jakaś metafora? Jeśli tak, to zupełnie nieczytelna. Zresztą niekonsekwencja i nieczytelność to dwa największe grzechy tego przedstawienia.

Przenosi się ona także na postaci. Mniej więcej w połowie spektaklu bohaterowie zamieniają się ze sobą. Aktorzy, grający klony, zamieniają się rolami: Sandra Korzeniak, grająca Isabelle, staje się klonem Marie, a Justyna Wasilewska, grająca klona, staje się aktorką Esther. Sebastian Pawlak, Daniel numer jakiś tam, staje się przyjacielem Daniela prawdziwego. Niestety, nie znalazłem przyczyny takiego rozwiązania. Gdyby zamienili się w te same osoby, to jeszcze od biedy miałoby to jakąś logikę - a tu Daniel pozostaje ten sam, a jego klony stają się jego przyjaciółmi. Zaprawdę, zagadka to zbyt trudna na grudniowy wieczór.

Najsolidniej w spektaklu jest zbudowana część współczesna - szereg ładnych scen, które w ciekawą, malowniczą całość spaja Daniel Jana Dravnela. Podobała mi się prostota i oszczędność jego gry. Duży dystans do siebie, do postaci, do świata. Aktor z godną podziwu uczciwością podszedł do swojej roli, nie szczędząc swojej postaci, ale też i sobie brutalnej autoironii. Część ta, za sprawą aktorów, momentami była naprawdę piękna i wciągająca. Czego nie można w żadnym razie powiedzieć o świecie klonów - statyczne przegadane monologi komentujące, co rusz, pojawiające się na trzech ekranach wypowiedzi Daniela z przeszłości - jednostajny, biały sposób podawania tekstu na początku zaciekawiał, po jakimś czasie irytował, aż w końcu, gdzieś na początku II części spektaklu wciągał w bezdenne bagno kleistej nudy. Aktorzy próbowali wyciągać nas, widzów, z tego bagna wszystkimi siłami. W pamięci pozostanie mi heroiczny Rafał Maćkowiak, który z pomocą klawiszy pianina obudził na chwilę zasypiającą publiczność, czy też Justyna Wasilewska dialogująca z draceną. Krakowska prawica powinna przyjechać do Warszawy, mogłaby znowu sobie pokrzyczeć o kopulacji aktorki z dekoracją. Na nieszczęście dla nich Wasilewska nie może się jeszcze pochwalić rolą żadnej świętej, która mogłaby w takim przypadku doznać znacznego uszczerbku na swojej świętości.

Podsumowując, choć spektakl się nie udał, materiał do pracy jest i warto się zastanowić chociażby nad skrótami. Od tysięcy lat wiadomo, że w teatrze mniej znaczy więcej. Na korzyść młodej reżyserki trzeba przyznać, że Magda Szpecht debiutowała w stolicy i że zadanie, którego się podjęła, było karkołomne. Houellebecq na pewno sam w sobie nie pomagał. Mimo, że wieczoru nie mogę zaliczyć do udanych, będę reżyserce kibicował, bo lubię ludzi, którzy spadając, spadają z wysokiego konia. Ważne, żeby po upadku się podnieść i iść dalej, bo przecież w teatrze upada się codziennie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji