Artykuły

Chcę dopowiedzieć ich historię

- Wszystkie role są ważne, bo wszystkie to jakby moje dzieci. Szczególnie wspominam jedną z moich pierwszych ról, Cynę z "Zielonych pól" Pereca Hirszbejna - mówi GOŁDA TENCER, aktorka i pieśniarka warszawskiego Teatru Żydowskiego.

Krzysztof Lubczyński: Rozmawiamy w Teatrze Żydowskim im. Ester Rachel Kamińskiej w Warszawie przy placu Grzybowskim. Ktoś napisał o nim tak: "W żydowskiej Warszawie plac Grzybowski był miejscem, wokół którego tętniło pracowite, zabiegane życie. A potem nastała już tylko cisza, cisza śmierci i milczenia świadków". Ta cisza placu Grzybowskiego, dziś bardzo spokojnego, jakby położonego na uboczu, choć w środku miasta, jest bardzo wymowna, symboliczna, przejmująca...

Gołda Tencer: - Tak, przed wojną ten plac był jednym z centrów żydowskiej Warszawy, miasta, w którym jedna trzecia ludności była żydowska, mówiła w języku jidysz i gdzie każdego dnia wydawano kilkadziesiąt gazet w tym języku. Po wojnie jeszcze przez kilkadziesiąt lat było tu wiele sklepików, głównie żelaznych, więc Grzybowski, choć byli tu inni ludzie, jeszcze był miejscem ruchliwym, ale później zamarł i tak jest do dziś. Niestety, sąsiednia ulica Próżna, jedyna ulica, na której zachowały się ostatnie cztery żydowskie domy z przedwojennej zabudowy, została strasznie zaniedbana, rozkradziona do końca i także, poza kilkoma dniami w roku, jest martwa. A powinna tętnić życiem, pełna restauracji, kawiarń, księgarń itd. Szkoda, że tyle lat po wojnie nie umieliśmy tego zagospodarować. A mógł to być żywy pomnik żydowskiej społeczności przedwojennej Warszawy.

O Żydach ktoś napisał, że u nich "zegarmistrz był filozofem, fryzjer trubadurem, a siwobrodzi mędrcy opłakiwali święte mury Jeruzalem". Czy to był, jest jakiś istotny rys duchowy tego narodu?

- Odwołałabym się do mojej niegdysiejszej - gdy byłam młodą dziewczyną - podróży do Izraela, gdzie mieszkała moja babcia na przedmieściach, które wywoływały we mnie wrażenie przedwojennej Warszawy. Tam był pan szewc, który już wiedział, wraz z całą ulicą, że przyjechała wnuczka pani Rubinowicz. Zaprosił mnie do siebie, a mówił wspaniałą polszczyzną i cytował mi "Dziady" Mickiewicza i rozmaite wiersze. Z Polski, z Łodzi pamiętam tatę mojej koleżanki, który był krawcem. Otóż on mieszkał przez ścianę z rabinem Morejnu i ich dysputy filozoficzne to było coś przepięknego.

Proszę opowiedzieć coś o swoim dzieciństwie...

- Jestem już pokoleniem powojennym. Urodziłam się w Łodzi i od dzieciństwa mieszkałam przy Próchnika 12, niedaleko Gdańskiej. Moje dzieciństwo było wspaniałe. Mój dom był tradycyjnym, ciepłym żydowskim domem. My, dzieci, bawiliśmy się na podwórzu wybrukowanym kocimi łbami i pokrytym czarnym piachem. Mama, Sonia, była osobą wszystkim znaną, bardzo ciepłą. Tata, Szmul Tencer, przeżył getto warszawskie i Oświęcim, przeżył Holokaust jako jedyny ze swoim bratem Menaszem z dziesięciorga rodzeństwa. Mama ocalała tylko dlatego, że jej rodzina uciekła do Rosji, do sowieckiej republiki Korni. Tato był kaletnikiem i miał zakład przy tej samej ulicy, przy której mieszkaliśmy. Mama zajmowała się domem. Moi rodzice są powojennym małżeństwem.

Czy Pani rodzice wspominali o Holokauście?

- Nie, nie mówili. Tylko tato krzyczał często przez sen tak, że trzeba było go budzić. Jednak ten Holokaust cały czas był podskórnie obecny i pozostaje do dziś. W ogóle rodziny żydowskie są na ogół mało liczne z powodu Holokaustu, bo nie ma rodziny, która nie straciłaby kogoś bliskiego. Z rodziny mojego taty przeżył tylko on, który był w Oświęcimiu jako więzień numer 128.277.

Do jakiej szkoły Pani chodziła?

- Do żydowskiej szkoły Pereca przy Więckowskiego 13. Była to wspaniała szkoła, z baletem, z teatrem, były w niej zajęcia z historii, tradycji, kultury żydowskiej.

Szkoła osiągała liczne sukcesy w olimpiadach. Jak długo ta szkoła istniała?

- Aż do haniebnego marca 1968 roku. Formalnie zamknięto ją w 1969 roku. Wtedy cała moja szkoła rozjechała się po świecie, ale wiele tych przyjaźni przetrwało. Nieraz, gdy jestem na występach w USA, słyszę oklaski i okrzyki: "Gołda, Golda!", lecz to nie tylko publiczność, ale przede wszystkim moje szkolne koleżanki i koledzy. Przyjaźnimy się, przyjaźnią się nasze dzieci. Na bar-mycwę mojego syna przyjechało zza granicy trzydzieści osób z mojej szkoły. Jesteśmy jak jedna wielka rodzina. Podobnie jest w Izraelu i w innych państwach. Wyjechał też mój brat Janusz, który mieszka w Szwecji. Było wiele tych wyjazdów w tamtych tragicznych czasach, z Warszawy z Dworca Gdańskiego, z Łodzi z dworca Łódź Fabryczna. Na Dworcu Gdańskim, jako symbolu wszystkich dworców w Polsce, z których wyjeżdżali Żydzi, umieściliśmy zresztą pamiątkową tablicę.

W moim recitalu Krzysztof Kolberger mówił taki tekst: "Pusto się zrobiło, gdy w marcowym dniu odjechała w świat z Dworca Gdańskiego piosenka". Jak pan widzi, jestem trochę sentymentalna. Nasz wybitny pisarz Szolem Alejchem mówił: "Śmiech przez łzy". W połowie lat dziewięćdziesiątych współtworzyłam wystawę fotografii żydowskiej w warszawskiej Zachęcie. I kiedyś przyszła pani, która przyniosła zgnieciony pierścionek i opowiedziała, że znalazła go przypadkowo w poduszce przesypując pierze, w której schowała go jej mama, a który zostawili jej na przechowanie za okupacji jacyś Żydzi.

W jakim języku mówili w domu rodzice?

- Między sobą mówili na ogół w języku jidysz. Do nas, dzieci, też często mówili w jidysz, ale my odpowiadaliśmy po polsku.

Czy byli religijni?

- Nie. Ojciec zresztą nigdy po wojnie nie chodził do synagogi, choć pochodził z ortodoksyjnego domu. Mówił, że nie wie, czy jest Bóg, skoro taki naród mógł zginąć. W domu obchodziliśmy święta religijne. Ojciec był bardzo dumny ze mnie i brata, choć rzadko ruszał się z domu, to na moje premiery przyjeżdżał i mówił do kogoś obok niego siedzącego wskazując na mnie: "Proszę pana, to jest moja córka". Rodzice przekazali nam tradycję żydowską.

Kiedy postanowiła Pani zostać aktorką?

- Od dziecka występowałam, już w szkole. Tańczyłam, śpiewałam. I od dziecka chciałam też być aktorką. Ukończyłam trzyletnie łódzkie studio teatralne i zdawałam egzamin u Bohdana Korzeniewskiego. Jako dziecko występowałam w Teatrze Powszechnym w Łodzi. W końcu przyjechałam na rozmowy w Teatrze Żydowskim w Warszawie, który był zdziesiątkowany po marcu 1968 roku. Tak się złożyło, że w dniu mojego przyjścia do teatru, a był to rok 1969, objął go Szymon Szurmiej. Wtedy jeszcze siedziba teatru była w ukochanej budzie przy ulicy Królewskiej, tu, gdzie teraz stoi hotel Victoria. Stały tam jeszcze resztki pałacu Kronenberga. W budzie tej także mieszkałam i mieszkali tam też m.in. Szymon Szurmiej i Aleksander Ford.

Poznała Pani Idę Kamińską?

- Tak i spotykałam się z nią kilkakrotnie, choć nigdy z nią nie grałam. To była wielka indywidualność i wielka aktorka. Artystycznie ukształtował mnie jednak Szymon Szurmiej.

Czy można mówić o specyfice Teatru Żydowskiego? O specyfice aktorstwa?

- Niczego takiego nie uznaję. Nie ma aktorstwa żydowskiego. Jest po prostu aktorstwo. A jeśli ktoś nadmiernie gestykuluje czy żydłaczy, jak to często w Polsce bywa, to to jest po prostu złe aktorstwo. A żydłaczenie jest dla mnie niedopuszczalne.

Dlaczego?

- Bo to jest przedrzeźnianie mówienia złą polszczyzną, co się zdarzało, ale co nie było istotą żydowskiego mówienia po polsku. Żydzi przecież też umieli śmiać się z siebie, o czym świadczy szmonces. Poza tym czym innym było śmiać się wtedy, gdy było tu społeczeństwo żydowskie, a co innego, gdy go już nie ma. A co do szmoncesu to wiele uzależniam od klasy wykonania. Gdy to robią tacy aktorzy jak Szymon Szurmiej czy Marian Opania, to mi się to podoba, ale są tacy, których nie wymienię, robią to bardzo nieciekawie. Mnie to wtedy obraża, bo tu chodzi o mój zamordowany naród. Issac Bashevis Singer powiedział kiedyś, że jidysz to nie jest język duchów ani język martwy, lecz język umarłych.

Porozmawiajmy teraz o Pani twórczości aktorskiej i wokalnej. Jest Pani znana przede wszystkim jako znakomita pieśniarka, interpretatorka twórczości Gebirtiga i Mangera, a także anonimowych, ludowych, żydowskich piosenek. Co w nich Pani znajduje?

- Patrzę na nie jednocześnie emocjonalnie, bardzo serdecznie, a jednocześnie, jako kulturoznawca i aktorka z wykształcenia, świadomie. Jest w nich wielki teatr, pełen wzruszeń, zadumy, bólu, trosk, niespełnień, szukania pomocy Boga, ale też humoru, żartu i wielkiej ludzkiej mądrości. Jest świat obrazów Chagalla, prozy Isaaca Singera, Szolema Alejchema, Asza, Bruno Schulza, poezji Kancelsona, są także okruchy mojego dzieciństwa. Jest w niej marzenie z powiastek doktora Korczaka, by każdy człowiek miał w życiu choć okruch szczęścia. Jest w tych pieśniach i piosenkach nie tylko świat żydowski, ale świat w ogóle.

Które z zagranych ról są dla Pani najważniesze?

- Wszystkie role są ważne, bo wszystkie to jakby moje dzieci. Szczególnie wspominam jedną z moich pierwszych ról, Cynę z "Zielonych pól" Pereca Hirszbejna. Ogromnie ważna była dla mnie rola Lei w "Dybuku" An-skiego, bo to tak jakby zagrać Julię w "Romeo i Julii" Szekspira Grałam też w telewizyjnej wersji tego spektaklu przeniesionej z teatru przez Stefana Szlachtycza, Bella w "Wielkiej wygranej" Jakuba Rotbauma, Tuka w "Nocy na starym rynku" Icchaka Pereca, Dwojra w "Zmierzchu" Izaaka Babla w reżyserii Witkowskiego. Miałam też dużo ról śpiewających, choć nie czuję się aktorką śpiewającą, lecz po prostu aktorką. Film mnie za bardzo nie rozpieszczał, ale zagrałam choćby w "Austerii" Jerzego Kawalerowicza, w Berlinie Zachodnim w "Dawidzie" Lillienthalla, w serialu amerykańskim "Wichry wojny", w amerykańskim filmie "Miłość i wojna" Mizrachiego, czy we wspaniałym filmie komediowym Daniela Levy'ego "Alles auf zuckor". Ostatnio zagrałam też w Niemczech rolę komediową, ale nie Żydówki, lecz rumuńskiej służącej w niemieckim domu zajmującej się robieniem mikstur miłosnych. W sumie więcej ról filmowych zagrałam za granicą niż w Polsce.

Pani aktorstwo i śpiewanie, a zarazem wierność sobie zostały dostrzeżone na świecie. W 1984 roku, jako stypendystka rządu USA, miała Pani okazję zapoznać się z życiem teatralnym USA. Otrzymała je Pani za wcześniejsze dokonania, które komplementowali tacy komentatorzy jak słynny Dan Sullivan z "New York Timesa", który omawiając musical "Żydowska radość" podkreślił nowoczesność Pani interpretacji, unikanie sentymentalizmu i grę z dystansem...

- Miło było czytać takie oceny i to, że doceniono w nich moją wierność sobie. Co do dystansu i unikania sentymentalizmu to także cenię sobie taką ocenę, bo trzeba zawsze zachowywać umiar interpretacyjny i nie ujmując nic z żaru uczuciowego, emocjonalnego przekazywać te stany ducha z zachowaniem pewnego umiaru w ekspresji, pewnego dystansu, który nadaje tym uczuciom tym większą siłę.

Będzie Pani miała następcę w teatrze, bo Pani syn Dawid...

- ... studiuje reżyserię w Londynie i chyba pójdzie w nasze ślady.

A jak odbywa się wprowadzanie w ducha i treść kultury żydowskiej najmłodszego pokolenia aktorskiego, które przecież nie ma takich doświadczeń z tą kulturą w jej najbardziej rdzennej, naturalnej postaci?

- Prowadzimy od 35 lat studio teatralne, które opuściło już 13 roczników absolwentów. Daje ono dyplom aktora dramatu i to jest cenne. Wykładają u nas m.in. Zofia Kucówna i Eugenia Herman. Dodatkowo studenci mają naukę języka jidysz, historię teatru i literatury żydowskiej. I nawet jeśli nie zostaną aktorami teatru żydowskiego, to poznanie naszej kultury na pewno ich wzbogaci Poza pracą aktorską kieruje Pani jako dyrektor Fundacją Shalom, której była Pani inicjatorką. Jaka jest geneza fundacji i na jakim polu działa?

- Ta fundacja powstała z potrzeby serca i potrzeby ocalenia pamięci 17 lat temu. Nieco wcześniej, od 1979 roku, czyli od literackiego Nobla dla Isaaca Singera zaczęło się ogromne zainteresowanie kulturą żydowską. Współzałożycielami i członkami zarządu fundacji są moi koledzy i koleżanki ze szkoły Pereca, zlikwidowanej po marcu 1968 roku. Tworząc fundację wyraziliśmy swoją niezgodę na unicestwienie tamtego świata, więc postanowiliśmy przynajmniej ocalić go przed zapomnieniem. Kierowały nami jednak nie tylko motywy sentymentalne, ale także świadomość wagi tej tradycji i jej znaczenia dla przyszłości. Bo w tradycji tej jest testament duchowy pokoleń polskich Żydów, marzących o świecie bez nienawiści, nietolerancji, rasizmu i ksenofobii. Chcemy w dzieło budowania przyszłości włączyć naszych przodków. Pamięć jest dla mnie bardzo ważna, ponieważ nie ma przyszłości bez przeszłości. Naszym ważnym dokonaniem jest min. wrześniowy festiwal singerowski, kiedy to ulica Próżna tętni przedwojennym życiem żydowskim, poezją i muzyką. Pamiętamy jednak także o tych, którzy obecnych dni nie dożyli Kilka lat temu zrealizowałam duży projekt pt. "Ciągle widzę ich twarze" stworzony z zebranych, ocalałych fotografii Żydów polskich, które przyniosły mi setki osób. Zebraliśmy blisko dziesięć tysięcy takich zdjęć, z których każde ma swoją dramatyczną historię. Z wyboru tych zdjęć powstał wspaniały album, który współtworzyli Lech Majewski, Ania Bikont, Tomasz Tomaszewski i inni. Robimy też promocje książek, także przez nas wydawanych, wystawy, spotkania, sympozja. Budujemy Centrum Kultury Żydowskiej, które zostanie zbudowane obok Teatru Żydowskiego. To będzie ukoronowanie działalności fundacji Jak dotąd ostatnie nasze dziecko to książka pt. "Pamięć" pod redakcją prof. Feliksa Tycha, historia Żydów polskich. Marzę też o powołaniu w Warszawie wyższej szkoły nauk judaistycznych, nie religijnej, lecz świeckiej. Robię to wszystko, bo czuję się spadkobiercą milionów tych, którzy nie przeżyli. Próbuję dopowiedzieć ich historię. Jak my tego nie opowiemy, to kto to uczyni? A poza tym musimy przechować tę piękną kulturę.

Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji