Premiera Halki od strony muzyki
Największym, wyjątkowym w naszej tradycji reżyserskiej walorem nowej inscenizacji "Halki" jest postawione przez realizatora założenie, że muzyka jest organizatorem przedstawienia operowego. Jest to zresztą - moim zdaniem - zasadnicza cecha muzyki operowej. Muzyka jest tu głównym planem, komentatorem tekstu, czynnikiem pogłębiającym i rozszyfrowującym przeżycia bohaterów; nadaje klimat całemu widowisku. Sztampę operową charakteryzuje bowiem nie tylko samo nieliczenie się z tekstem, ale i - w pierwszym rzędzie - nieliczenie się z muzyką, jako głównym motorem akcji. Przypomnijmy sobie, ile razy na takich sztampowych przedstawieniach "Halki" przestawaliśmy rozumieć niektóre momenty muzyki; wynikało to stąd, że ustępy, komentujące jakieś stany psychiczne, emocjonalne, sytuacje, którym powinien na scenie odpowiadać jakiś gest, ruch, czy akcja - zazwyczaj nie znajdowały tego odpowiednika w przedstawieniu. W reżyserii Schillera, polegającej przede wszystkim na wnikliwym odczytaniu partytury, wszystkie te miejsca stały się nie tylko zrozumiałe, ale nieodzowne. W samym bowiem założeniu muzyki operowej, zwłaszcza pisanej przez tak wytrawnego znawcę sceny muzycznej, jak Moniuszko, - leży to, że tekst muzyczny jest nierozerwalnie związany z tekstem słownym, akcją, dramatem.
Stąd można było sobie pozwolić na przywrócenie "Halce" jej integralnego tekstu muzycznego (wyjąwszy drobne, mało istotne skróty) unikając tych niezliczonych opuszczeń, jakich często, zupełnie bezsensownie, dotąd dokonywano. Było to też punktem wyjścia dla pracy dyrygenta. I tutaj Schiller spotkał się nie tylko z pełną pomocą ze strony Latoszewskiego (niestety nie słyszałem przedstawienia prowadzonego przez Mierzejewskiego, czy Tarskiego), ale także z olbrzymią kulturą operową, niesłychanym pietyzmem, głęboko przeżytą i starannie rozważoną interpretacją. Latoszewski dyryguje z partytury, wydanej ostatnio przez Państwowe Wydawnictwa Muzyczne. Rzucając okiem na egzemplarz roboczy dyrygenta, widzimy dopiero całą mrówczą pracę, jaką włożył Latoszewski w przygotowanie "Halki". Prawie każdy takt opatrzony jest wnikliwymi, często odkrywczymi notami dynamicznymi. Najważniejsze zaś jest to, że cała ta praca znalazła swój uderzający wyraz w żywym wykonaniu. Słuchałem "Halki" na którymś już z rzędu przedstawieniu i wzruszała mnie niezwykła świeżość, staranność, muzykalność i trafność interpretacji. A przecież dyrygent, który jest gospodarzem przedstawienia, ma nieustannie napiętą uwagę i na orkiestrę i na solistów, na chór, balet, na cały wreszcie tok przedstawienia.
Tutaj realizacja strony muzycznej stała się fundamentalnym współczynnikiem w całości tego pięknego przedstawienia. Gorące słowa należą się również członkom orkiestry, którzy stanęli na wysokości wymagań, jakie postawił im dyrygent.
Artyści zespołu wokalnego mieli wyjątkową okazję pracy pod tak wytrawnym kierownictwem. Widziałem tylko jedną obsadę i ta była bardzo dobra. Dzikówna nie jest "typową" Halką, jednak uderza jej piękny głos i muzykalność, czystość intonacji i precyzja rytmiczna, jak również szlachetny wyraz, jaki nadała roli tytułowej. Nikt nie wątpi, że Arno jest wybitnym śpiewakiem - a jednak jego rola wypadła znacznie gorzej, zwłaszcza w recitatiwie i arii w IV akcie ("Szumią jodły"). Odnosi się wrażenie, że Arno nie słucha orkiestry, stąd często wpada nie w ten ton, jaki zespół podaje - przez to zatraca się cały efekt tej wspaniałej arii. Bardzo dobry był Józef Wojtan jako Janusz, Pawlak jeszcze raz potwierdził swoją mocną pozycję w operze (Stolnik), z roli Zofii szlachetnie wywiązała się Halina Popkowska.
Chórom należy poświęcić tu osobne słowo. Śpiewały bardzo dobrze. Zasługa w tym przede wszystkim reżysera, który rozumie konieczności operowe; w ścisłym porozumieniu z dyrygentem - rozstawił je na scenie w taki sposób, że sceny chórowe osiągnęły i pełnię dźwięku i plastykę brzmienia chórowego, jak również i możliwości gry scenicznej, bardzo dyskretnej, przekonywającej i trafnej. Nie miało się tu do czynienia ani z tępym, oratoryjnym niemal odśpiewywaniem partii zespołowych, ani z nerwową ruchliwością nadmiernie "rozruszanych" chórów, kiedy śpiewacy, poprzemieszczani w najdziwniejszy sposób nie mogą już słyszeć tego, co śpiewa sąsiad, kiedy grupy głosów się rozpraszają, gubi się potęga i wyrazistość chórowego brzmienia. Jeśli w "Halce" mamy wzorowe rozwiązanie tego najtrudniejszego bodaj w operze zagadnienia, to zawdzięczać to należy spotkaniu się reżysera, rozumiejącego muzykę, z dyrygentami rozumiejącymi teatr. Doskonale brzmiące chóry przygotował Stanisław Nawrot.
Wreszcie balet. Ktoś napisał, że w tej "Halce" brak scenom baletowym kompozycji. Ależ tu właśnie cała odkrywczość polega na realistycznym wprowadzeniu tych scen w tok akcji, na ich dyskretnym, pełnym smaku i umiaru wygraniu. Nie jest to zresztą kwestia muzyczna, potrącam więc ją mimochodem. Jest rzeczą znaną, że baletmistrze uczą tańczyć przy fortepianie, zupełnie nie licząc się z realnym, orkiestrowym brzmieniem muzyki baletowej. Stąd wychodzą takie dziwolągi, jak napięte sceny baletowe przy "cienkiej" instrumentacji, lub przeciwnie - momenty solowe przy zagęszczonym brzmieniu orkiestry. Papliński, prowadzony zresztą przez reżysera i dyrygenta, szczęśliwie uniknął tego nieporozumienia; dlatego osiągnął to, co w tej realizacji scen baletowych sprawia niezmierną przyjemność - ich zgodność z muzyką.
Już poznańskie przedstawienie "Halki" w r. 1949, inspirowane przez Schillera dało pojęcie, czym może stać się ten klejnot operowy - troskliwie podany. Przedstawienie warszawskie stało się pełną realizacją zamierzenia Schillera i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś interesujący się sprawami opery nie skorzystał z wielkiej nauki, jaka z niego płynie.