Bez przebaczenia
Znamy tę historię: matka zabiła własne dziecko. Udusiła, wyrzuciła na śmietnik, porzuciła na pastwę losu. Psycholodzy mówią o szoku poporodowym, socjolodzy o nędznych warunkach materialnych i nikłej świadomości społecznej. Ale czy można czymkolwiek usprawiedliwić morderstwo i to w dodatku takie, które łamie nie tylko normy moralne, ale zaprzecza nawet tak zwanym odwiecznym prawom natury? Dzieciobójczynie skazane są przez społeczeństwo na banicję.
Jedna z nich, Shirley Jones, zabiła swego synka, chociaż twierdziła, że bardzo go kochała. Chciała zginąć razem z nim, ale ją odratowano. Jakiś czas przesiedziała w więzieniu. Jak głosi notatka: "Zimą 1987 roku została uniewinniona i warunkowo zwolniona. W dniu swojego uniewinnienia Shirley popełniła samobójstwo".
Inna kobieta, Anna Reynolds, także zabiła. Podczas odsiadywania długoletniego wyroku zajęła się twórczością dramatopisarską. Zwolniono ją wcześniej z więzienia, gdy psychiatra stwierdził u niej zaburzenia psychiczne w chwili dokonywania przestępstwa.
W wieku dwudziestu pięciu lat Reynolds zadebiutowała sztuką "Jordan" (napisaną wspólnie z aktorką Moirą Buffini), która przyniosła jej sławę i sukces. Jordan to imię zamordowanego synka Shirley Jones...
Nie da się tego monodramu oglądać inaczej niż przez pryzmat tych wszystkich mordów, które co pewien czas wstrząsają opinią publiczną. Shirley jest przecież jedną z takich właśnie kobiet. I nie rozgrzeszymy jej po wyjściu z teatru, choć przecież wzbudziła nasze współczucie. Ale też nie rozgrzeszenia Shirley szuka. Chce tylko opowiedzieć komuś swoją straszną historię. Przyznać się głośno do winy, której nic nie tłumaczy. Karą dla niej jest życie po dokonaniu zbrodni i Shirley wie, że dopóki żyje, dopóty nie zazna wewnętrznego spokoju.
Nie od początku jednak zdajemy sobie sprawę, że mamy do czynienia z dzieciobójczynią. Tylko scenografia, a zwłaszcza odrapana, pokryta rdzą tylna ściana z blachy sugeruje, że prostokątne pudełko przestrzeni może okazać się więzienną celą. Zajmujących miejsca na widowni uderza chłodna surowość wnętrza Sceny Miniatura. Blade światło, sączące się z kilku żarówek odbija się w okalających scenę szybach. Ledwo starcza go, aby oświetlić przedmioty znajdujące się w ogrodzonej (nachylonej w stronę widowni) przestrzeni: odrapane krzesło, butelkę z wodą i stos porozrzucanych na podłodze gazet. Dominuje kolor szary. W potęgującym tę szarość przyćmionym świetle tonie wszystko - kształty przedmiotów, scena, nawet krzesła na widowni. Ale dopiero Shirley i jej opowieść ostatecznie przemienia je w więzienną celę.
Na początek słyszymy jednak bajkę. O córce młynarza, która została królową i o karzełku, który jej w tym dopomógł. Ale nie jest to baśń z gatunku: "i żyli długo i szczęśliwie"; w każdym razie do happy endu prowadzi tu daleka i trudna droga. W zamian za pomoc udzieloną dziewczynie przez karła (na życzenie króla musiała ona przemienić słomę w złoto; gdy jej się to uda - zostanie królową, gdy nie - zginie), ten miał odebrać jej w przyszłości pierworodnego syna. Młynarka zgodziła się, ale gdy po latach karzełek upominał się - już u królowej - o przyrzeczonego mu chłopca, wpadła w straszną rozpacz. Widząc to, karzełek dał jej jeszcze jedną szansę: gdy odgadnie jego imię, nie zabierze jej syna. Nie odgadła. Nie udało jej się też przekupić karła królewskimi skarbami. Wzięła dziecko na ręce i uciekła z dworu. Od tej pory słuch o nich zaginął.
Owa baśń staje się kanwą historii Shirley. Królowej i młodej dzieciobójczyni los chce odebrać synów. Obie postanawiają się mu nie poddawać i uciec wraz z dziećmi. Ale na tym paralela się kończy. Bowiem tylko jednej z nich ta ucieczka się udaje...
Baśń o królowej i karzełku słyszymy z ust Shirley. Jej początek rozbrzmiewa w całkowitej ciemności. Punktowy reflektor powoli oświetla leżącą w kącie sceny kobietę. Zwinięta w kłębek, w czerwonym płaszczyku, spod którego wystaje podarta podszewka - wygląda trochę jak niespełna rozumu. Wyrzuca z siebie słowa, urywane zdania. Sprawia wrażenie osoby przerażonej własnym głosem, sparaliżowanej swoją opowieścią, a zwłaszcza jej końcem, który świetnie zna, którego na razie nie zdradzi. Niepokojąca baśń w ustach Shirley brzmi jak nocne, bezładne majaczenia chorej kobiety. Nabierze sensu dopiero w kontekście opowieści, którą za chwilę poznamy.
Tymczasem Shirley wstaje, podchodzi do widowni. Zrzuca płaszczyk, pod którym odsłania się pstrokata bluzka i równie szpetna spódniczka (obie przetykane różowymi nićmi). Całości tego cudacznego stroju dopełniają skarpetki i sfatygowane czółenka - całkowite bezguście.
Shirley wygląda ekstrawagancko i tak też się zachowuje. Zakłada okulary przeciwsłoneczne i podchodzi do samej widowni. Zaczyna wciągać widzów w opowieść, zwracając się bezpośrednio do poszczególnych osób. Ten psychologiczny chwyt działa - nie sposób, już od pierwszych słów, nie słuchać tego, co Shirley ma do powiedzenia. Jej opowiadaniu brak jednak spójności. Zdania rwą się na strzępy; rzeczy ważne mieszają z rozwlekłymi nieraz dygresjami. Wiele myśli ginie po drodze, nie będąc wypowiedzianymi do końca.
Shirley jest nerwowa. Gdy wspomina swoją przeszłość, kochanka, szybkim krokiem przemierza celę wszerz i wzdłuż. Pociera co chwila nos, wykrzywia w grymasie usta. Ze zdenerwowania połyka wyrazy, miętosi w palcach nie zapalonego papierosa. Początkowo wydaje się, że jej monolog adresowany jest do wyimaginowanej publiczności. Może Shirley ćwiczy przed składaniem zeznań na sali rozpraw? A może jej wyznania są rodzajem psychodramy, spowiedzi przed sobą samą? Ale nie. Okazuje się, że młoda kobieta zwraca się do konkretnej osoby - do Jordana. Synka, którego zabiła. Opowiada mu historię życia - jej i jego. Po to, by jej nie potępił, by choć trochę postarał się zrozumieć - dlaczego. Monolog Shirley nie jest w żadnym wypadku próbą usprawiedliwienia się. Wręcz przeciwnie: brzmi jak oskarżenie, które w miarę rozwijania się opowieści rośnie w siłę, by dojść do tragicznego finału, o którym dowiadujemy się z wyświetlonego na ścianie napisu.
Na początku wydaje się, że Shirley coś przed nami odgrywa. Udaje. Jest jakby trochę skrępowana, sztucznie się zachowuje. Niezdarnie grzebie w torebce w poszukiwaniu lusterka. Jeszcze nie wiemy, o czym będzie opowiadać, ale już zaczynamy na nią patrzeć nieco z góry, z pobłażaniem. Przypomina dziecko, w ustach którego przekleństwa brzmią trochę zabawnie, a trochę niesmacznie. Jest okropnie egzaltowana. W dodatku trudno jej zaufać: przeciwsłoneczne, nonszalanckim ruchem założone okulary pomagają Shirley być kimś innym niż jest w rzeczywistości - niż okaże się być. Pogłębiają dystans między nią samą a nami - widownią, przyszłymi powiernikami jej wstrząsającego sekretu.
Szybko jednak porzuca grę. Postanawia niczego nie ukrywać, nie udawać. Tylko w ten sposób ma szansę zostać naprawdę wysłuchaną i zrozumianą. Zdejmuje okulary i siada na brzegu sceny, naprzeciw widowni. Historia o Daveyu (kochanku, ojcu Jordana), pełna uniesień - choć rozpoczęta od pokazania zranionego nożem policzka - opowiadana jest prostym, pełnym infantylnych porównań i wulgaryzmów językiem. Na razie nic nie zapowiada tragicznego końca. Shirley z czułością w głosie, płonącymi oczami wspomina narodziny Jordana, który stał się sensem jej życia. Wypełniały je odtąd wspólne spacery nad brzegiem morza, śmiech dziecka, pierwsze wypowiedziane przez niego słowa, płacz i sen.
Była jednak i mroczna strona tego życia - coraz większa bieda, która zmusiła Shirley do szukania zarobku na ulicy.
Między pokrytymi rdzą ścianami z blachy widać błękitny prostokąt światła. Czy ma on symbolizować morze? Niebo? Nie wiadomo. W każdym razie - ten niebieski horyzont uspokaja, budzi pozytywne skojarzenia. Słychać szum morskich fal, dochodzący z głośników. Nad sceną leniwie obracają się śmigła wentylatorów.
Jednak w miarę rozwijania się opowieści Shirley zaczyna toczyć coraz okrutniejszą wewnętrzną walkę. Widać, jak się męczy, wije z - fizycznego wręcz - bólu, jak bardzo ranią ją wspomnienia tamtych fatalnych dni. Jej opowiadanie staje się chaotyczne, nieskładne. Shirley przestaje wyglądać jak duże, naiwne dziecko. Przypomina bardziej przestraszone, dzikie zwierzątko, gotowe na wszystko w obliczu zagrożenia. Z bojaźnią i obrzydzeniem wspomina Daveya i jego kochankę, którzy postanowili pozbawić ją praw do wychowywania syna, czyniąc z niej niepoczytalną wariatkę i prostytutkę. Dla osaczonej matki wyjście z tej sytuacji było jedno: zabić siebie i dziecko. Za ostatnie pieniądze kupiła więc wódkę i kilka opakowań aspiryny. Upiła się, udusiła syna poduszką, następnie połknęła leki i czekała na śmierć. Ta jednak nie przyszła, nie tym razem. Bo "nie tak łatwo jest umrzeć", jak zauważa z goryczą Shirley. Hałas tłuczonej butelki po wódce zaalarmował sąsiadkę i tym samym uratował życie kobiety.
Wspomnieniom tej koszmarnej chwili towarzyszy odgłos płaczu małego dziecka. Błękit horyzontu zostaje zmącony i po chwili wąski pas światła, widoczny na tylnej ścianie, przybiera intensywnie czerwony kolor, kolor krwi. Śmigła wentylatorów obracają się z zawrotną szybkością, jakby zaraz miały odpaść i rozsypać się na części. Przygasa światło - w półmroku widać, jak Shirley turla się bezładnie po podłodze. Napięcie sięga zenitu. Ale po chwili kobieta uspokaja się, jak gdyby pogodzona z losem. Wstaje i z zapuchniętymi od płaczu oczami kontynuuje opowieść. Musi doprowadzić ją do końca.
Nieprzypadkowo nie wspomniałam dotychczas o odtwórczyni roli Shirley - Dominice Bednarczyk. Nie znałam wcześniej tej aktorki. Miałam wrażenie, że oglądam młodziutką, drobną dziewczynę z ulicy, która przyszła do teatru, by w ciągu godziny streścić nam - widzom historię swojego życia. Wierzymy, że ktoś taki jak Shirley istnieje naprawdę. Aktorka i postać stapiają się w jedno, dlatego trudno je od siebie oddzielić.
Historia Shirley Jones i Jordana jest przede wszystkim opowieścią o miłości matki do dziecka. Miłości prostej, nieporadnej, która budzi wzruszenie i litość. Nie ma wątpliwości, że Shirley kochała synka. Zabiła, bo chciała obronić go przed światem i niedobrymi ludźmi. To nie jest usprawiedliwienie i żaden adwokat nie wygrałby procesu, dysponując podobnymi argumentami. Ale też jesteśmy w teatrze, nie w sądzie. I, wierząc w tę miłość, nie możemy całkowicie potępić Shirley.
Kiedy wolnym krokiem opuszcza ona scenę, już wiemy (z wyświetlonej informacji), że po wyjściu z więzienia popełni samobójstwo. Zachrypniętym, cichym głosem Shirley kończy bajkę o królewnie, która po ucieczce do lasu stała się najszczęśliwszą osobą nad świecie - bo mogła być razem ze swoim synem. Zakończenie baśni dodaje Shirley otuchy. Wie, co zrobi po wyjściu na wolność: musi dogonić własne szczęście.